Выбрать главу

– Tak, już idę – odpowiedziałam głośno ze wstrętem. Kiedy zbierałam się powoli do wyjścia, mój wzrok padł na stary, od dawna stwardniały na kamień piernik w kształcie serca, który dostałam ongiś, przed wielu laty, w prezencie od Roswithy, który sprawił, że ją pokochałam, zapominając o moje Mamie. „Ukochanej”.

Smutna wlepiłam w niego wzrok, a potem uderzyłam w niego pięścią. Zrobiłam to z umiarem, ponieważ za ścianą, na której wisiał, znajdowała się kuchnia, a w niej czekające na mnie Roswitha i jej matka. Powieszone na gwoździu serce z piernika kołysało się jednostajnie, tylko różowy lukier pokruszył się pod moją pięścią. „Ukochanej” rozsypało się w różowy proszek, osadzający się brzydko na szpicu serca, w folii, w którą opakowany był piernik. Gapiłam się przerażona, czując się jeszcze gorzej niż przedtem.

Potem wyszłyśmy z domu.

Ustawiłyśmy się na brzegu pasażu, na rynku przed ratuszem.

– Nie rób takiej niezadowolonej miny, Hannah – zwróciła się do mnie babcia, podając mi torbę z czasopismami.

Zawzięcie rozmyślałam o Paulu, całującej się parce nad parkowym stawem, zabronionej sztuce teatralnej pani Winter i o wielu kłamstwach, do których się uciekałam w ostatnich dniach.

– Stój prosto i nie trzymaj czasopism w takim nieładzie – wycedziła babcia, rzucając na mnie srogie spojrzenie.

Mnóstwo ludzi przechodziło koło nas.

Zadałam sobie wiele trudu, żeby się zachowywać jak zazwyczaj. Spojrzałam ukradkiem na babcię, znowu była gotowa zatopić się w swojej bezdźwięcznej rozmowie z naszym Panem i nie zwracała na mnie więcej uwagi.

Zdrętwiały mi nogi, a także poczułam na nowo przenikliwy ból głowy, którego doświadczyłam już w parku. Poza tym bolało mnie gardło. Czułam się jak zbity pies.

Zimny powiew jesiennego wiatru szarpał moimi „Strażnicami”. Czasopisma szeleściły, stawiając opór powietrzu.

– Nie upuść ich, Hannah – surowo upomniała mnie babcia.

– Bez obaw… – zaprotestowałam poirytowana.

– Psst! – zasyczała jak zwykle, kiedy uważała, że byłam za głośna, zbyt ciekawska, harda, niegrzeczna czy też za bardzo roześmiana. Zamilkłam posłusznie, ściskając mocniej swoje zeszyty w dłoni; teraz wiatr nie mógł im już nic zrobić. Nagle postanowiłam się pomodlić. Przecież kochałam Jehowę, cóż się ze mną działo przez ostatnie dni?

„Jehowo, jeśli istniejesz – prosiłam w myślach – ukaż mi się, pokaż mi, że naprawdę jesteś przy mnie. Czuję się taka samotna. Chcę być znowu szczęśliwa. Jestem taka smutna. Tęsknie za swoją Mamą i jeszcze to dziwne uczucie do Paula. Wiem, że grzeszę. Zdaję sobie sprawę, że szatan czai się wciąż w moim życiu. Pomóż mi, dobry Boże, proszę…”

Zakręciło mi się w głowie, szukałam pomocy, cofnęłam się i oparłam się plecami o ścianę.

– No, patrzcie, kogo my tu mamy? – usłyszałam po chwili wrzaskliwy, złośliwy, podniesiony głos. Wzdrygnęłam się. To byli Amanda, Deborah i Robert z mojej klasy. Wyrośli przede mną, uśmiechając się szyderczo, po czym przypatrywali mi się, jakbym była jakimś okazem w zoo. Patrzyliśmy na siebie.

– Ej, ciotka Jehowa, znowu robisz reklamę swojemu zwariowanemu Bogu? – zapytała ostro Amanda.

Spojrzałam na babcię, ale ona nic nie zrobiła, aby przyjść mi z pomocą. Patrzyła na ludzi z mojej klasy, jakby ich w ogóle nie było.

– Ja… – wyjąkałam, broniąc się.

– No, co tam pisze ten twój słodki Zbawiciel z zaświatów? – zapytała Deborah, wyrywając mi jedno z pisemek. Chichocząc, kartkowała je na wszystkie strony.

– Co za bzdury – dodała, wzruszając ramionami i wyciągając do mnie rękę z zeszytem, aby mi go oddać.

Patrzyłam na nią w milczeniu w czasie, kiedy „Strażnica”, po którą nie sięgnęłam, z szelestem upadła na chodnik. Leżący na betonie zeszyt pobudził babcię do działania.

– Ty niezdaro – sarknęła na mnie.

Spojrzałam na nią i nie dość, że bolała mnie głowa, nogi i gardło, to nagle zaczęły dokuczać mi jeszcze wszystkie inne członki. To było dziwne uczucie, jakby naraz rozbolało mnie całe ciało. Piekły mnie oczy, kłuło w krzyżu, nie mogłam ustać, wydawało mi się, że bolą mnie wręcz wszystkie palce, nawet te u nóg.

– Ja… ja… ja… – wyszeptałam przerażona, a potem cierpienia stały się dla mnie po prostu nie do zniesienia. Upuściłam czasopisma i torbę babci, po czym rzuciłam się do ucieczki.

Biegłam przed siebie. Nikt mnie nie zatrzymał, nikt nie zawołał mnie po imieniu, a także nikt za mną nie pognał. A po tym okropnym popołudniu nadeszła długa, zimna i samotna noc.

Nie wróciłam do domu, tylko poszłam do parku, a potem do centrum miasta i nad Ren. Zamyślona rzucałam kamienie do wody, próbując puszczać kaczki, jak Mama. Potem zdrętwiała z zimna stałam całą wieczność w brunatnej, wartkiej wodzie, zastanawiając się nad utonięciem w odmętach fal, nad własną śmiercią.

Wspominałam młodą, wesołą blondynkę, Mamę, której twarzy już nie pamiętałam, wypłakując z tego powodu wszystkie łzy. Później spojrzałam wysoko w niebo, cicho i spokojnie powiedziałam: „Mamo”, tylko jeden, jedyny raz. Przeszył mnie zimny dreszcz. Nigdy nie nazywałam tak Roswithy, chociaż często z tego właśnie powodu się na mnie gniewała. Ale Roswitha była Roswithą. Oczywiście kochałam ją, bardziej niż pozostałych członków rodziny. Ją i Benjamina, będącego dziwnym trafem takim samym blondynem jak ja. Ojciec i Roswithą, Jakob i Markus, wszyscy mieli ciemne włosy. Tylko Benjamin i ja mieliśmy tak jasne jak moja Matka.

Tak, Roswithą była Roswithą – liczyła się tylko Mama.

Kiedy zapadał już zmrok, pojechałam autobusem przez miasto aż na cmentarz miejski. O tej porze był już dawno zamknięty, a jego olbrzymią żelazną bramę oplatał dodatkowo ciężki łańcuch. Przez chwilę stałam, niepewna, zastanawiając się, czy zdobyć się na odwagę i przedostać na teren cmentarza, aby odszukać grób matki. W końcu jednak zrezygnowałam. Cmentarz był bądź co bądź olbrzymi, w jaki sposób miałabym znaleźć niewielką, zapomnianą mogiłę, nad którą byłam najwyżej trzy razy w życiu przed wielu, wielu laty?

Wróciłam z powrotem do miasta na północną obwodnicę. Po niej kursował autobus linii numer cztery i tam moją Matkę spotkało nieszczęście, gdzieś na wielkiej sześciopasmowej obwodnicy północnej. Szłam i chociaż zegar wskazywał już prawie godzinę dwudziestą drugą, na obwodnicy wciąż panował wielki ruch. Autobusy, ciężarówki i zwykłe samochody osobowe przejeżdżały koło mnie ze świstem. Próbowałam sobie wyobrazić, jak to się wtedy stało, że Mama wpadła pod pędzący autobus.

Stanęłam na szerokim pasażu dla pieszych, wlepiając wzrok w hałaśliwe pojazdy komunikacji miejskiej. Znienawidzona czwórka przejechała mi przed nosem, potem dwunastka, a w chwilę później nadjechała z przedmieścia dwudziestka czwórka, autobus nocny.

Poczułam się jak w transie, zahipnotyzowana, kiedy postawiłam stopę na pasie północnej obwodnicy, a robiąc krok do przodu, zaśmiałam się cicho.

Autobus zatrąbił głośno i ostrzegawczo, omijając mnie szerokim łukiem. Potem znikł w ciemnościach i warkot jego silnika umilkł gdzieś w oddali. Trzęsąc się na ugiętych nogach, usiadłam oszołomiona na krawężniku. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Auta przejeżdżały tak blisko mnie, że mogłam je dotknąć, gdybym tylko wyciągnęła rękę. Siedziałam tak i marzłam, a w głowie czułam taką pustkę, że nie potrafiłam sformułować choćby jednej myśli. W końcu wstałam i powoli ruszyłam do domu. Trwało to długo i kiedy nareszcie dotarłam na miejsce, było już dobrze po północy. Ojciec z Roswithą siedzieli w kuchni, gdy wślizgiwałam się do mieszkania, babcia zaś leżała, drzemiąc na sofie w pokoju gościnnym, dziadek siedział w moim pokoju i przeszukiwał biurko. Nie zwróciłam na to najmniejszej uwagi.