Wlepiłam wzrok w te słowa, które moja Matka przed wieloma laty pewnego jesiennego dnia we wrześniu w złości nagryzmoliła w swoim niemal w całości zapisanym dzienniku.
22 września! Roztrzęsiona wstałam i podeszłam do okna. Oszołomiona, wychyliłam się przez nie, na zewnątrz był chłodny, słoneczny dzień, rozmyślałam o Mamie, która zginęła 22 września, przed prawie dziesięcioma laty, kiedy pokonywała drogę do swoich rodziców, przechodząc przez szaloną północną obwodnicę.
Tego dnia był 16 września i nazajutrz miałam urodziny, tak więc zmarła w niecały tydzień po moich szóstych urodzinach.
Łzy napłynęły mi do oczu i właściwie chciałam zacząć płakać, gdy za moimi plecami otworzyły się drzwi.
– Hannah, ubieraj się, proszę, czas na nas – powiedziała Roswitha, nie uśmiechając się w swój charakterystyczny sposób.
– Nigdzie nie idę – szepnęłam smutno i dalej gapiłam się przez okno.
Piekły mnie oczy.
– Hannah, nie rób przedstawienia – powiedziała ostro macocha, podchodząc do mnie. Złapała mnie za rękę.
– Mamy dzisiaj wizytę u mojej lekarki.
– Wizytę u lekarza? – zdziwiłam się.
– Tak, u siostry Walburgi – głos Roswithy zabrzmiał chłodno. Drgnęłam. Siostra Walburga była świadkiem Jehowy i ginekologiem Roswithy.
– No chodźże już, Hannah – ponaglała mnie.
– Nie chcę – wyszeptałam przerażona.
– Chcemy tylko sprawdzić profilaktycznie – wyjaśniła.
I tak też się stało. Z zawziętą miną zaciągnęła mnie na przystanek autobusowy, z którego pojechałyśmy do centrum miasta.
W poczekalni było pełno pacjentek, ale mimo to bardzo szybko wywołano moje nazwisko. Roswitha podniosła się pierwsza.
– Wolałabym iść sama… – powiedziałam błagalnie.
– No, co jeszcze – zirytowała się Roswitha. – A co ty masz w ogóle do chcenia, Hannah.
Weszłam za Roswithą do gabinetu. Siostra Walburga i Roswitha przywitały się porozumiewawczym spojrzeniem, oznaczającym „Wczoraj umówiłyśmy się telefonicznie”, dając do zrozumienia, że dzisiejsza wizyta miała zupełnie inny charakter niż zazwyczaj.
To było nieprzyjemne spojrzenie, nieszczęśliwa gapiłam się na białą wykafelkowaną ścianę. W tej samej chwili zrobiło mi się bardzo zimno.
– No rozluźnij się, Hannah – zarządziła w końcu siostra Walburga.
Roztrzęsiona zrobiłam to, co chciała, telepiąc się ze strachu, usiadłam wreszcie na wysokim, wywołującym nieprzyjemne wrażenie fotelu ginekologicznym.
– Rozłóż szeroko nogi i rozluźnij się, Hannah – powiedziała, gładząc mnie po lewym kolanie. Może chciała dodać mi odwagi. Słysząc obok siebie oddech Roswithy, wcale nie czułam się swobodnie.
– Luźno – wydała polecenie lekarka i po chwili włożyła mi znienacka między nogi zimny, duży przyrząd. Zabolało mnie to i zaniepokoiłam się. Nagle opanował mnie przeraźliwy strach, spowodowany ewentualnym odkryciem tego, że ostatnio znowu sama się dotykałam dokładnie w to miejsce, do którego przyłożyła zimny wziernik, niemal każdej nocy głaszcząc się i rozmyślając o Paulu i o uczuciach, jakie do niego żywiłam.
– Wszystko w normie – mruknęła siostra Walburga w tej samej chwili.
Usłyszałam westchnienie Roswithy. I wtedy, właśnie wtedy, zrozumiałam, po co mnie badano. Chcieli wiedzieć, czy już przespałam się z Paulem. Wówczas nie byłam już taka nieświadoma rzeczy, jak wcześniej. Wiedziałam, że w mojej nieczystej części ciała znajduje się błona, która zostaje przerwana, kiedy uprawia się seks.
– Możesz się już ubrać, Hannah – powiedziała siostra Walburga, gładząc mnie tym razem po policzku.
Przytaknęłam pokornie i udałam się do kabiny.
– Tak więc współżycia nie było, przynajmniej tyle – usłyszałam Roswithę, mówiącą przytłumionym głosem.
– Tak, ale ta mała jest bardzo chuda i blada – powiedziała siostra Walburga po namyśle.
– Najważniejsze, że wszystko tam jest w porządku – dodała Roswitha, a po jej głosie poznałam – zwróciłam na to uwagę – że na jej twarzy znowu pojawił się ów charakterystyczny uśmieszek.
6
Tego dnia skończyłam szesnaście lat. „Dzisiejszej nocy znowu umierałam we śnie – napisałam dzienniku z samego rana, kiedy w mieszkaniu panował jeszcze całkowity spokój. – Może byłoby to najlepsze rozwiązanie, gdybym naprawdę umarła. (A przy tym dzisiaj są moje urodziny…). Wszystkiego najlepszego, droga Hannah!!!
Chcę żyć normalnie albo umrzeć.
Chcę być kochana, chcę, aby traktowano mnie poważnie, chcę mieć świece, dostawać kwiaty i prezenty, chcę być razem z Paulem.
Moje życie jest bez sensu.
Pragnę śmierci…”
Wstałam i podeszłam do szafy, aby wyciągnąć czyste rzeczy do ubrania. W końcu dzisiaj był szczególny dzień, jeśli nie dla mojej rodziny, to przynajmniej dla mnie. Patrzyłam przygnębiona na moje tandetne, niemodne ciuchy. Na kilka ciemnych spódniczek, parę białych, jasnoniebieskich i beżowych bluzek, brzydkie pulowery, wdzianko zrobione na drutach, źle leżące, w kolorowe paski oraz bawełnianą bluzę z tamtego roku.
– Nienawidzę tego całego gówna… – bąknęłam zrezygnowana.
Jednakże wpadłam na pewien pomysł – zupełnie zwariowany, a przede wszystkim zabroniony!
Wróciłam szybko do łóżka, cicho wyciągnęłam spod niego torbę pełną rzeczy Mamy. Pośpiesznie, z bijącym sercem, wyciągałam je, w końcu nie miałam wiele czasu do chwili, nim wstaną inni, dlatego działałam błyskawicznie. Wślizgnęłam się w różowe, obcisłe, zamszowe spodnie i naciągnęłam przez głowę długą, w nasyconym kolorze czerwonych maków, bluzę. W torbie znalazłam nawet parę butów, brązowych, śmiesznych, wiązanych liliowymi, połyskującymi sznurowadłami. Szybko włożyłam je na nogi. Potem dorwałam się do szafy, wyciągnęłam z ukrytego kartonowego pudełka kubek z biżuterią Mamy. Zatkało mnie, kiedy wygrzebałam z niego wreszcie orientalny łańcuszek oraz śmieszny klips z kryształu górskiego, o czym wtedy jeszcze nie wiedziałam. Założyłam na lewe ucho huśtające się cacko, po czym przemknęłam się możliwie najciszej do łazienki, umyłam dokładnie zęby i schłodziłam rozpaloną, podnieconą twarz sporą ilością zimnej wody. Uczesałam włosy, zwyczajnie odrzucając je do tyłu. Na końcu odważyłam się na krótkie spojrzenie w lustro… Prawie mnie zemdliło z podniecenia, w pośpiechu zbiegłam na ulicę.
Dwie długie nogi w obcisłych, różowych spodniach szły wzdłuż drogi. Nieznane nogi, obce mi, winne tego, że za każdym razem, gdy na nie spoglądałam, opanowywał mnie strach. Moje rozpuszczone włosy powiewały na chłodnym jesiennym wietrze, łaskocząc mnie od czasu do czasu po szyi. Szczupłe ramiona przykrywała bluza w nasyconym kolorze czerwonych maków, a dwie nieznane nogi obute w połyskujące liliowym kolorem sznurowadła stąpały ze specyficznym dźwiękiem po asfalcie. Im bliżej podchodziłam do szkoły, tym stawiałam wolniejsze kroki. Powoli ze wszystkich stron schodzili się uczniowie, którzy albo rozmawiając, albo się śmiejąc, albo chichocząc, albo szepcząc, albo milcząc, albo czytając, albo nucąc, albo słuchając muzyki, przechodzili koło mnie przez wielką szkolną bramę. Nagle z mojej prawej strony pojawiły się Amanda i Deborah. Drgnęłam i najchętniej bym się skuliła i skryła, a jednak powoli szłam dalej. One robiły to, co zawsze, a mianowicie nachyliwszy się do siebie, porozumiewały się szeptem. I stał się cud: nie rozpoznały mnie, a przynajmniej na samym początku. Odetchnęłam z ulgą. Znienacka ktoś szarpnął mnie za rękaw, wystraszona odwróciłam się.
– Paul… – wykrztusiłam zaskoczona, próbując się uśmiechnąć.