Выбрать главу

Zaczęłam nienawidzić swojego życia.

„Myślę, że zapadam w śpiączkę”, zapisałam w swoim dzienniku. Miałam wtedy siedem i pół roku i byłam właściwie samotnym dzieckiem. Każdego dnia po szkole wędrowałam w milczeniu do pobliskiej świetlicy i tam, po odrobieniu lekcji, przez całą resztę popołudnia malowałam: okręgi, paski, linie, punkty, esy – floresy.

– Namaluj coś konkretnego – czasami naciskały na mnie inne dzieci. Jednakże potrząsałam tylko smutnie głową i tworzyłam dalej swoje pozbawione ludzkich kształtów wzory.

– To jest nudne… – mówiły i wzruszając ramionami, zostawiały mnie w spokoju. Nie grałam też w piłkę, nie skakałam w gumę, nie bawiłam się w chowanego w ogrodzie ani nie brałam udziału w innych świetlicowych zabawach.

Myślę, że problem tkwił w moim ciągłym odczuwaniu senności.

– Tato, myślę, że choruję na śpiączkę – wyjawiłam mu kiedyś podczas kolacji. Ojciec obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem.

– O takiej chorobie jeszcze nie słyszałem – powiedział, popijając piwo.

– Ale ja ją mam – obstawałam przy swoim. – Od kiedy nie ma Mamy, nie mogę się na dobre obudzić.

Ojciec skrył przez chwilę twarz w dłoniach. Przyglądając mu się, poczułam jeszcze większe zmęczenie. Zaciśnięte usta, niespokojne, pełne bólu spojrzenie, blada cera i ta dziwna, niezwykła zmarszczka na jego wysokim czole, to wszystko sprawiło, że ogarnęła mnie senność.

Pobiegłam, jak zwykle, do łóżka.

A jednak pewnego dnia moje życie wróciło do normy. Wzeszło słońce, a moja śpiączka ustąpiła. Pojawiła się Roswitha.

Zaczęło się od tego, że ojciec kilka razy zapomniał odebrać mnie ze świetlicy. Były to oczywiście przykre chwile, kiedy już niemal wszystkie dzieci zostały zabrane przez któregoś z rodziców, świetliczanka spoglądała poirytowana na zegarek, a w jej oczach widać było złość.

– Gdzież się znowu podziewa twój ojciec? – pytała.

Wzruszałam ramionami, skąd miałam wiedzieć. Senna siadałam na swoim miejscu i czekałam. Przecież za każdym razem się pojawiał. Zmęczona mrugałam do niego na przywitanie ojciec usprawiedliwiał się speszony przed zniecierpliwioną świetliczanka, a potem wracaliśmy już do domu.

– Dlaczego zawsze przychodzisz po mnie tak późno? – próbowałam się od niego dowiedzieć w drodze do domu. – Pani Glaser złościła się na ciebie. Mówiła, że za wiele wymagasz, kiedy wpadasz w tarapaty…

Mówiłam z wyrzutem.

– Przykro mi, Hannah – powiedział, głaszcząc przez krótką chwilę moje drobne, zziębnięte policzki swoją dużą dłonią, czego nie robił już od niepamiętnych czasów.

A potem Roswitha zmieniła moje życie w koszmar.

– Cześć Hannah – odezwała się nieznana kobieta, która nagle pojawiła się w naszym mieszkaniu, uśmiechając się do mnie. – Miałabyś ochotę na pączka?

Skinęłam nieśmiało głową.

– To jest Roswitha – wyjaśnił ojciec, a ja ze zdumieniem obserwowałam, w jaki sposób patrzył na tę obcą kobietę. Był zadowolony, miał w owej chwili niemal pogodne spojrzenie, zupełnie podobne do tego, jakim obdarowywał wcześniej Mamę.

Zmarszczyłam speszona czoło i przyglądałam się, jak ręka ojca ściska dłoń owej kobiety.

Później Roswitha wysmażyła całą górę pączków, które pozwolono mi zanieść do pokoju gościnnego. Zjedliśmy nasz pierwszy wspólny posiłek, w trakcie którego uważnie przysłuchiwałam się, przyjmując to z ulgą, cichemu, prawie zapomnianemu śmiechowi mojego ojca. Odniosłam wrażenie, że stał się zupełnie inną osobą. Po południu Roswitha namówiła tatę na wyjście do zoo. Wgramoliliśmy się we trójkę do jej małego, zdezelowanego opla i pojechaliśmy. W ogrodzie kupił mi ogromną porcję lodów, a ona czasopismo o zwierzętach i piernik w kształcie serca, na którym była napisane różową cukrową polewą: „Ukochanej”.

– Proszę, Hannah, to dla ciebie – i powiesiła mi go na szyi. Serce zabiło mi mocniej i nie wiedziałam co odpowiedzieć. Zakręciło mi się w głowie i zapragnęłam się przytulić. Gdyby tylko chciała mnie głaskać, całować, kołysać do snu, smażyć mi pączki, śpiewać piosenki i być dla mnie jak Mama.

Mama! W tej samej chwili zrobiło mi się jednocześnie gorąco i zimno, zamknęłam na moment oczy. Wspominałam…

Poczułam tak bolesne skurcze żołądka, że aż zgięłam się w pół.

– Co ci jest, Hannah? – zapytała zdziwiona Roswitha. – Dlaczego się krzywisz? Nie podoba ci się serce z piernika? – Wytrzeszczyłam na nią oczy, tak jak ktoś, kto w gęstej mgle próbuje rozpoznać czyjąś postać tylko na podstawie rozmazanych konturów. Wspomnienia o Mamie targały mną, niczym konwulsje małym, ciężko zranionym zwierzęciem. Przypomniała mi się nagle tak bardzo intensywnie, jakby dopiero wczoraj machała mi ręką na pożegnanie, wychodząc z domu. Jej miękkie, długie włosy, ciepło, miły zapach, pociągła, radosna buzia nakrapiana ogromną ilością złotych piegów.

– Mamo… – zakwiliłam rozpaczliwie, upuszczając z ręki magazyn o zwierzętach i lody. Przewróciłam się na żwirową alejkę i skaleczyłam się w kolano.

– Hannah, maleństwo… – krzyknęła przestraszona, biorąc mnie na ręce. Kołysząc i głaszcząc, zaśpiewała mi cicho kojącą piosenkę i obiecała na końcu, że już nigdy więcej nie zostawi mnie samej. Ojciec pozbierał resztki lodów, zaniósł je do kosza na śmieci, a czasopismo o zwierzętach schował do kieszeni swojej kurtki.

Roswitha była niewysoka, korpulentna, miała pulchną buzię i duże, ciemne, poważne oczy. Jej włosy były czarne, gładko przyczesane i starannie ułożone. Pachniała zupełnie inaczej niż Mama, inaczej głaskały jej obce dłonie, ale to nie miało znaczenia. Przytulałam się do niej z całych sił i powoli pokochałam.

W dniu moich ósmych urodzin pobrali się.

„Znowu mam mamę – mamę – mamę…”, zapisałam w swoim dzienniku, malując wiele różowych serduszek wokół tego cudownego słowa.

Rodzice Roswithy przyszli do nas już z rana i uważnie mi się przyglądali. Czułam się skrępowana i niepewna pod ich bacznym, kontrolującym, wszystko co robiłam, wzrokiem.

– Jesteśmy teraz twoimi dziadkami – odezwała się wreszcie matka Roswithy, całując mnie w policzek. Byłam lekko zmieszana, w końcu wtedy jeszcze w ogóle nie znałam tych dwojga.

– Nazywaj mnie po prostu babcią – kontynuowała, a potem poszła do kuchni i zaczęła uprzątać stół po śniadaniu.

O moich urodzinach nikt nie rozmawiał. Tylko ojciec z samego rana położył mi na nocnym stoliku małą paczuszkę.

– Wszystkiego dobrego z okazji urodzin – powinszował i pocałował delikatnie w czoło. To było wszystko.

– Mam dzisiaj urodziny, Roswitha – powiedziałam pełna nadziei zobaczywszy moją nową mamę w kuchni.

– Wiem – odpowiedziała. – I życzę ci z całego serca Bożego błogosławieństwa.

Zamilkłam, oczekując na prezenty, tort urodzinowy i świeczki. Jednak nic więcej już się nie wydarzyło. Speszona, poszłam do łazienki umyć zęby.

Późnym przedpołudniem pojechaliśmy do kościoła. Zdziwiło mnie, że jazda trwa tak długo.

– Dokąd jedziemy? – spytałam siedzącą obok mnie na tylnym siedzeniu starego opla matkę Roswithy, ściskającą moją dłoń.

– Jedziemy do naszego kościoła, serduszko – odpowiedziała i przycisnęła mnie na chwilę do siebie.

Dotarliśmy na miejsce. Przeszliśmy przez niewielki ogród o małego, niepozornego domu, zupełnie niewyglądającego na kościół, którego wnętrze stanowiła jedna duża sala. Znajdowało się tam wiele ciemnoniebieskich krzeseł poustawianych w rzędach i dużo ludzi przybyłych jeszcze przed nami. Wszyscy oni zwrócili się w naszym kierunku, kiedy przekraczaliśmy próg.