– Paul, Paul, Paul… – szeptałam i nagle poczułam, że jestem obłędnie zakochana, tak bardzo, że zwyczajnie zachciało mi się płakać.
– Hannah – odezwał się Paul i oboje otworzyliśmy oczy. Wstałam, szlochając, a Paul podał mi swoją dłoń. Drugą ręką wycierał mi łzy z twarzy.
– Boję się, Paul – wyszeptałam. – Strasznie…
– Swoich rodziców? – zapytał.
Skinęłam głową, odwróciłam się i uciekłam.
W domu przywitała mnie Roswitha, otwierając drzwi wejściowe, zanim jeszcze zdążyłam wyciągnąć klucze. Stałam w kolorowych rzeczach Mamy z rozpuszczonymi, rozwichrzonymi włosami, przepełniona uczuciem, które nie dawało sie opisać. Miałam wrażenie, że wargi Paula wciąż dotykają moich ust, nadal czułam na nich jego pocałunek. Bałam się, żeby Roswitha tego nie zauważyła. W owej chwili zapomniałam kompletnie o swoim wyglądzie. Roswitha z kamienną twarzą bacznie mi się przyglądała. Instynktownie przyłożyłam palce do swoich wycałowanych ust.
– Co ma oznaczać to śmieszne odzienie? – zapytała, wciągając mnie szybko do mieszkania.
Nerwowo podążyłam za nią. Co dzisiaj rano mówił Paul? Nie wiem, jak mam ci o tym powiedzieć, że jesteś najpiękniejszą dziewczyną w całej szkole…
– Skąd masz te okropne łachy? – dopytywała się macocha, zamknąwszy ostrożnie drzwi od mieszkania.
Milczałam.
– Przebierz się, Hannah. Pokręciłam przecząco głową.
Wówczas dała mi po twarzy. Był to mały, nieudany policzek, ponieważ w tej samej chwili zrobiłam głową unik.
– Ty uparta, zakłamana dziewucho! – krzyknęła nagle. Nie słyszałam jeszcze nigdy jej wrzasków i nie widziałam jej wytrąconej z równowagi, dlatego zdziwiona wlepiłam w nią wzrok. Wówczas uderzyła mnie po raz drugi. A później ciągnęła i szarpała mną tak długo, aż bluza w kolorze maków wydała głośny dźwięk, charakterystyczny dla rozdzieranego materiału.
– Nie! – krzyknęłam przerażona.
– Jezus osądzi cię jeszcze surowiej, ty bezbożny potworze – sarknęła ostrzegawczym tonem.
– Nie… – Wyszlochałam, uciekając do swego pokoju. Usłyszałam jeszcze jak Roswitha zamknęła za mną drzwi na klucz, później zrobiło mi się ciemno przed oczami.
To był Jezus? Przybył, aby mnie osądzić? Umarłam?
Czy tylko zemdlałam?
A może była to jedynie stara śpiączka, która się co jakiś czas odnawiała.
Było mi wszystko jedno. Słyszałam swoje dziwne, głośne westchnienia, a potem wszystko się uspokoiło. Cudowny spokój.
Kiedy się obudziłam, byłam jak odurzona. Jak to się stało, że znalazłam się w sypialni rodziców? Dlaczego leżałam tam pod cienką wełnianą kołdrą, ubrana w swoją białą bluzkę i brzydką spódniczkę? Co się stało z kolorowymi spodniami mojej Mamy? Dlaczego za oknem już się zmierzchało? Przecież dopiero co wróciłam do domu, czyż nie? Co się wydarzyło?
Szybko wstałam, próbując otworzyć drzwi od sypialni. Były jednak zamknięte i wpadłam w panikę. Co się tu dzieje?
– Tato! – zawołałam stłumionym głosem, stukając w zamknięte drzwi, ale nic to nie dało. Czekając na rozwój wypadków, pociłam się i marzłam jednocześnie. Słyszałam w mieszkaniu czyjeś kroki, lecz żadnych słów czy dziecięcych głosów. W zasadzie panował tam wręcz upiorny spokój. Tylko te nieprzerwane uporczywe odgłosy chodzenia. Musiało się tam znajdować więcej ludzi, którzy się poruszali po mieszkaniu. Kto tam był i co robili? W pewnej chwili odgłosy kroków ucichły, zapanowała śmiertelna cisza, potem usłyszałam szept i wreszcie zamknięte drzwi od sypialni się rozwarły. Cała dygocząc, cofnęłam się aż pod okno. To był ojciec z Roswithą, którzy otworzyli moje więzienie.
– Hannah… – odezwał się ojciec, a jego głos brzmiał ochryple, tak jakby płakał.
– Słucham… – powiedziałam wystraszona.
– Wszystko znaleźliśmy – powiedziała Roswithą, uśmiechając się spokojnie.
– Och, Hannah – bąknął ojciec.
Stałam, wyprostowana, ponieważ natychmiast dokładnie wiedziałam, co znaleźli.
– Nie! – krzyknęłam. – Nie macie prawa!
Mocno uczepiłam się futryny drzwi. – Proszę, Roswithą, te rzeczy należą do mnie… – W moim głosie pobrzmiewało nagle już tylko zwątpienie. Jednakże wzięłam się w garść, zebrałam w sobie całą siłę, poderwałam się w kierunku rodziców, wpadłam do przedpokoju wprost na dziadków, stojących tam jak upiorne cienie i obserwujących mnie, oraz na wysokiego i masywnego brata Jochena z bezlitosną miną, który wyrósł przed wejściem do mojego pokoju. Trzasnęłam za sobą drzwiami, rozglądając się przerażona dookoła. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie. Spodziewałam się powysuwanych szuflad i ubrań powyrzucanych z szafy, ale wszystko w najlepszym porządku znajdowało się na swoim miejscu. Jednak czułam, że tu byli. W pokoju unosił się zapach słodkich, fiołkowych perfum babci oraz potu zdenerwowanej Roswithy. Poza tym czułam delikatny zapach fajki brata Jochena. Wszędzie, gdzie się pojawiał, choćby na chwilę, zostawiał po sobie ten ślad. Wcześniej lubiłam go nawet, dzisiaj zrobiło mi się od niego niedobrze.
Oszołomiona przysiadłam na krawędzi łóżka, rozglądając się za ukrytym w szafie kartonowym pudełkiem. Ale karton został zabrany! A wraz z nim dziennik Mamy i mój własny oraz kubek z biżuterią. Jęknęłam cicho i kiedy mój przerażony wzrok powędrował pod łóżko, wiedziałam już w zasadzie, że torba z resztą ubrań po Mamie oraz jej skrzyneczka ze starymi szminkami także zniknęły.
Najpierw jedyna po niej fotografia, a teraz wszystko inne…
– Nienawidzę was, nienawidzę, nienawidzę! – wrzeszczałam tak głośno, że aż bolało mnie gardło. Nikt nie zareagował, odpowiedzią była upiorna cisza. Obleciał mnie strach, może dlatego, że zostałam zaskoczona wydarzeniami tego dnia, a może po prostu dlatego, że zawsze zbyt szybko mu ulegałam, nie wiem.
– Gdzie wy wszyscy jesteście? – krzyknęłam w panice. – Tato? Roswitha? Proszę! Brat Jochen? Boję się, pomóżcie mi – nie daję rady…
Wreszcie otworzyły się drzwi. Stał w nich brat Jochen, który się w końcu nade mną zlitował. Wysoki i silny, o delikatnym uśmiechu i jasnych oczach, podszedł do mnie z rozłożonymi szeroko ramionami. Ten widok przyniósł mi ulgę, ale w ostatniej chwili znowu się cofnęłam.
– Co ci jest, siostro Hannah? – zapytał cichym, miłym głosem. – Przyszedłem, aby cię ratować, chronić.
Kręciłam głową, najpierw zupełnie lekko, ale później coraz mocniej i zanim sama pojęłam, co robię, odepchnęłam go i uciekłam z mieszkania.
– Hannah… – usłyszałam wystraszony głos mojego ojca, ale się nie zatrzymałam ani nie odwróciłam, ponieważ wiedziałam, że i tak, i tak, nie umiałby mi pomóc. Kiedyś mi nie pomógł, gdy bałam się potwora pod łóżkiem, to tym bardziej teraz, kiedy stracha napędzili mi Roswitha i brat Jochen swoim ukochanym Jehową!
Uciekłam stamtąd, mimo że nikt mnie nie gonił.
Po raz drugi wieczorem samotnie przebywałam poza domem. Cała zdrętwiała powłóczyłam nogami. Niemiłosierny, jesienny zmierzch sprzyjał powstawaniu wszędzie ogromnych ilości nieprzyjaznych cieni. Marzłam i bałam się wszystkich napotykanych ludzi. Brat Jochen często nas ostrzegał przed grożącymi niebezpieczeństwami: mordercami, gwałcicielami, zboczeńcami. Wszyscy oni czyhają w wielkim świecie ludzkich zbiorowisk na swoje ofiary. Szczękałam zębami, czując pustkę. Bez zastanowienia się nad celem wyprawy przeszłam przez pół miasta, docierając, w chwili kiedy na pobliskim kościele biła godzina ósma, do naszej Sali Królestwa. O tak późnej porze panował tam kompletny spokój. Przemykałam cicho wśród małych, swojskich ogródków, próbując się uspokoić. Wokoło mnie pachniało jesienią i wilgotną trawą. Usiadłam ostrożnie w jakimś ciemnym kącie pod murem domu. Czułam chłód od ziemi, nie miało to jednak dla mnie znaczenia.