– No tak, ojciec twojej macochy napadł go wczoraj rano i groził mu. Zresztą pobił go także… – opowiedziała z ciężkim sercem Marie.
– Co ty mówisz, tylko lekko mnie dotknął, nie dramatyzuj – przerwał błyskawicznie Paul.
– Najlepiej jak dam za wygraną – powiedziałam w poczuciu winy, byłam zmęczona, wykończona.
– Nonsens! – odezwali się chórem, a Paul objął mnie delikatnie ramieniem.
– Paul, myślę, że nie dam już rady – powiedziałam smutna.
– Wspólnie się uda – stwierdził, całując mnie po całej twarzy.
– Ale wciąż nie wiemy, jak. Przecież nie mogę się wiecznie ukrywać.
– Co by się stało, gdybyś wróciła? – zapytała Sabrina, kiedy spotkaliśmy się wszyscy w domku letniskowym jej rodziców.
Wzruszyłam ramionami. – Musiałabym oczywiście wszystkich prosić o wybaczenie, rodziców, starszych zboru podczas zgromadzenia…
– A potem znowu by cię zamknęli, pobili i pilnowali, zaprogramowali całe twoje życie? – przerwała mi Marie rozgniewana.
Zaprzeczyłam ruchem głową.
– Nie, z pewnością daliby mi jeszcze jedną szansę. To są ich wyszukane metody, jeśli ktoś poważnie traktuje swoją winę. Nazywają to… próbą charakteru…
– … próbą czego? – zapytał Sabrina zmieszana.
– No tak, świadkowie, którzy zostali wykluczeni, mogą prosić o ponowne przyjęcie do zboru. Jeśli starsi się zgodzą, to uzyskują zgodę na przyjście na zgromadzenie, pod pewnymi warunkami.
– Jakimi? – zapytała Marie z niedowierzaniem.
– Wejść do Sali Królestwa delikwent może dopiero wtedy, kiedy wszyscy inni świadkowie Jehowy zajmą swoje miejsca. Wówczas zupełnie sam może zająć wolne miejsce w ostatnim rzędzie. Po skończonym zgromadzeniu opuszcza salę przed wszystkimi innymi, znowu zupełnie sam i nikt, nikt, naprawdę nikt nie ma prawa z nim rozmawiać czy pozdrowić go lub na niego patrzeć…
Paul z dezaprobatą potrząsał głową, patrząc na mnie z zainteresowaniem.
– To przecież jak w średniowieczu – stwierdził z przerażeniem.
Milczałam zażenowana.
– Przecież nie możesz wziąć w tym udziału – krzyknęła Marie. – To nieludzkie!
– Łatwo wam powiedzieć – szepnęłam. – Wy macie swoich rodziców, dziadków, rodzeństwo i przyjaciół. Nie jesteście sami. Ale ja, ja zostanę na zawsze sama, jeśli teraz nie ustąpię.
Zapanowała między nami cisza.
– Rozmawiałam wczoraj z panią Winter – powiedziała w końcu Marie wzdychając. – Ona oczywiście w ostatnich dniach już kilka razy rozmawiała z twoimi rodzicami, Hannah, ale oni zabronili jej się wtrącać. Stwierdzili, że nie potrzebują pomocy. Pani Winter musiała więc, chcąc nie chcąc, włączyć do tego kierownictwo szkoły, w końcu przez cały tydzień opuściłaś lekcje, Hannah. Dyrekcja szkoły skontaktowała się z kuratorium. Wkrótce zrobi się wielki raban, Hannah!
– I coś się stanie! – z naciskiem powiedział Paul.
– Może mogłabyś na razie zamieszkać u pani Winter – zastanawiała się Sabrina. Nerwowo darłam papierową chusteczkę, zmiatając ze stołu skrawki bibułki. – Nie musiałabyś przynajmniej przez jakiś czas więcej się przeprowadzać.
– Ale jeśli jej rodzice dowiedzą się, gdzie ona jest, to przyjadą po nią. A pani Winter nie ma prawa izolować jej od rodziców tylko dlatego, że są świadkami Jehowy o dziwnych poglądach na życie. W końcu w tym kraju panuje wolność religijna, o tym fakcie wystarczająco wiele razy będą jej przypominać – stwierdziła Marie, wzruszając ramionami.
– Ale jeśli biją Hannah i trzymają w odosobnieniu z powodów religijnych, to dosyć z ich wolnością przekonań, myślę sobie – dodał z wściekłością Paul.
– Powiedzieli pani Winter, że sobie wypraszają tego rodzaju impertynencje, dopytując się, czy istnieją jakiekolwiek dowody na te twierdzenia.
Dłużej nie słuchałam, tylko usiadłam ociężała, czując, jak mój nowy sprzeciw znowu zaczyna słabnąć, mój świat legł w gruzach. To było i tak, i tak wszystko bez sensu, a zmęczenie zmogło mnie całkowicie.
A potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Szłam wycieńczona wzdłuż ulicy, prowadzącej do naszego domu, kiedy schwytał mnie brat Roland.
– Mam cię, Hannah – powiedział chłodno, trzymając mnie za ramię.
– Możesz mnie spokojnie puścić, wracam do domu – bąknęłam, starając się nawet do niego niepewnie uśmiechnąć.
– W porządku – odparł, szliśmy obok siebie nieopodal budynku, w którym spędziłam dzieciństwo. Nagle zobaczyłam Marie. Stała po drugiej stronie jezdni, prawie niewidoczna za grubym, oklejonym plakatami słupem ogłoszeniowym, patrzyła na mnie, zmrużywszy powieki. Obok niej stał ktoś jeszcze. Skądś go znałam. To było jak spóźnione olśnienie w samym środku wyczerpującej rezygnacji. To był wysoki, niezgrabny chłopak, z którym Marie spotkała mnie kiedyś podczas mojej służby głosicielskiej na ulicy. Przystojny młodzieniec, który podniósł „Strażnicę” – kiedy mi upadła na chodnik – serdecznie mi się przyglądając. I to był dokładnie ten sam chłopak, który mnie kiedyś potrząsał za ramię w miejskim parku, gdy leżałam twarzą w mokrej trawie na wpół przemarznięta i zrozpaczona.
Uśmiechnęłam się blado, ale to było naturalne, jeszcze raz na nich spojrzałam, przechodząc obok i znikając w domu rodziców.
Dlaczego tutaj przyszli? W gruncie rzeczy nie miało to żadnego znaczenia, wracałam do swojego małego świata, a ten wielki tam na zewnątrz już mnie teraz nie obchodził.
Nasze mieszkanie znajdowało się na parterze. Tak więc wchodziło się bardzo szybko i znowu się w nim znalazłam, należałam do niego. Wszyscy byli w domu. Rodzice, dziadkowie i brat Jochen.
– Znalazłem ją – zawołał brat Roland, zaraz jak tylko zamknął za nami drzwi. A potem świat się zawalił. Przeklinali i straszyli, płakali i modlili się, wzywali Jehowę i bili mnie. Wprawdzie do dzisiaj pamiętam tylko razy ojca Roswithy. Bił mnie bez chwili wytchnienia, tak że zobaczyłam wszystkie gwiazdy.
Nagle ktoś zaczął krzyczeć, głośno, rozpaczliwie, przeraźliwie. Drgnęłam, kto to był? Trwało to chwilę, nim zrozumiałam, że to ja.
Krzyczałam, krzyczałam i krzyczałam, a potem zapadłam się w naszą sofę i jedyną myślą, jaka mi przebiegała, było: umrzeć, bardzo szybko umrzeć. Zamknęłam oczy i czułam, jaka jestem udręczona. Leżałam nieruchomo, jakby całe życie ze mnie uszło. Jasne światło, znane mi jasne światło rozpływało się przed moimi zamkniętymi oczami. Dopiero płacz mojego ojca, kiedy dotarł do mnie, sprawił, że uniosłam z wysiłkiem zbolałe powieki.
– Nie płacz tatusiu – wyszeptałam. – Wkrótce będę u Mamy…
– NIE MOŻESZ UMRZEĆ! – wrzasnął nagle. To było, jakby cały czas się odwrócił. Uśmiechnęłam się cicho. – Co wyście jej zrobili? – krzyczał jak szalony. – Przecież ona jest moim dzieckiem, kocham ją. Muszę ją chronić…
– Michael, pomyśl o szatanie – odezwała się Roswitha ostrzegawczo.
– Rosi, zamknij się! – wrzasnął. – Zaraz zaprowadzę Hannah do rodziców Susanny… – W tej samej chwili aż zahuczało. Paul i brat Marie sforsowali zamek przy drzwiach wejściowych od mieszkania i weszli do środka.
– Paul – wyszeptałam z trudem.
– Hannah, wszystko w porządku? – zapytał podniesionym głosem, blady na twarzy z przerażenia. – Tak krzyczałaś.
– Słyszałeś? – zapytałam zmieszana.
Przytaknął i przytulił mnie. – Czekaliśmy na zewnątrz, Marie, Daniel i ja.
Patrzyłam na Paula z wdzięcznością, a potem na Marie i Daniela, tego przystojnego chłopaka z parku, i naraz znowu narodziła się we mnie nadzieja, że może nie muszę w przyszłości być sama.
Nagle zrobiło się zupełnie cicho w tym mieszkaniu z wyważonymi drzwiami. Paul, Marie i Daniel byli bladzi i wystraszeni. Mój ojciec także był biały jak ściana, podobnie jak roztrzęsiona Roswitha. Tylko jej rodzice, brat Jochen i brat Roland wyglądali, jakby nic na nich nie zrobiło wrażenia. Z wyrazem dezaprobaty na twarzy podeszli do szafy w przedpokoju, pozakładali swoje płaszcze i kurtki, i zniknęli bez jednego słowa pożegnania.