– To znaczy szedł ku granicy – skinął głową przygnębiony Ram. – Rok, pośpiesz do bramy i otwórz ją! My zaś pójdziemy za nim, niejako zapędzając go w pułapkę.
Mieszkańcy osady pomogli im. Gdy Rok zniknął, utworzono gęsty łańcuch, przez który Reno nie mógłby się przedrzeć. Wątpliwości miał tylko kierowca gondoli. Ale też to on będzie musiał wrócić do stolicy i zdać raport z podróży. Marco zajął się nim. Indra słyszała ich przyciszoną rozmowę, słyszała podniesiony, przekonujący głos Marca. W końcu Atlantyda z ulgą skinął głową. Szedł za nimi wolno, by zobaczyć, jak się rzecz zakończy.
Kiedy złożona z mężczyzn tyraliera weszła na wzniesienie, zobaczyli Reno. Zerwał się spod jakichś zarośli i próbował uciekać w bok, ale wszędzie ktoś na niego czekał.
Gdzie podziali się żołnierze, którzy byli tutaj ostatnim razem? myślała Indra przestraszona. I tamten metaliczny głos?
Wzniesienia wydawały się jednak wymarłe, trwały w tym bajecznym, ale martwym krajobrazie, biały dom nie odgrywał już żadnej roli. Zapytała o to stojącego w pobliżu mężczyznę, a on wyjaśnił jej z ufnością, nie zastanawiając się nad sprawą języka, że dom na wzgórzach zaludnia się tylko w czasie, kiedy dzieje się coś wyjątkowego. I że ci dwaj żołnierze, którzy chcieli ukarać kobietę i jej synka, są zajęci innymi sprawami, ich strażnica znajduje się w osadzie i żołnierze tam prawdopodobnie teraz przebywają.
Reno został bezlitośnie zmuszony, by posuwał się we właściwym kierunku. Tymczasem Indra skorzystała z okazji, by wydobyć trochę wiadomości od towarzyszących jej Atlantydów, mężczyzny i młodej dziewczyny, którzy chętnie opowiadali o swoim kraju. Jak wynikało z ich słów, mieszkający w Nowej Atlantydzie lud niegdyś się buntował, ale już dawno temu przestał stawiać opór. Indra dopytywała się, co się stało z buntownikami. Dziewczyna wzruszyła ramionami. Nie wiadomo, oni po prostu zniknęli.
Potem wszyscy troje skoncentrowali się znowu na Reno. Widzieli, jak biega to tu, to tam, przeklinając w swojej bezradności obrzydliwych plebejuszy, którzy go prześladują. W pewnym momencie spostrzegł bramę.
Aha, ratunek, Indra wyobrażała sobie, że tak właśnie pomyślał. Nie zastanawiając się, popędził jak strzała w kierunku bramy i zniknął za nią. Ram i pozostali podziękowali mieszkańcom osady za pomoc, obiecali, że jeszcze tu wrócą, po czym pobiegli w ślad za Reno, a Rok zamknął za nimi bramę.
Znaleźli się teraz w krótkim, wąskim przejściu. Indra, która nie lubiła się niepotrzebnie śpieszyć, przeklinała pod nosem swoje niepraktyczne sandały. Reno mignął jej daleko na przedzie. Mimo że biegł od dawna, wciąż posuwał się szybko i lekko naprzód tak, że nie zdołali go złapać, zanim minął następną bramę.
– To moja wina – rzekł Rok zgnębiony. – Nie pomyślałem, że nie należy otwierać obu bram jednocześnie. Powinienem był je jednocześnie zamknąć. To byśmy go już mieli.
– Wkrótce złapiemy go i tak – pocieszał Strażnik Góry.
Ale kiedy znaleźli się w Przełęczy Wiatrów, Reno znowu zniknął.
Indra próbowała wyobrazić sobie, co chłopiec myśli. Tego z pewnością nie oczekiwał. Ciemności musiały być dla niego szokiem. Teraz znajdowali się na stosunkowo równej ziemi w pobliżu Nowej Atlantydy, gdzie dochodziło światło z kraju i panował jedynie półmrok, ale jak Reno to odbiera? Co mógł zrobić, kiedy tutaj dotarł? W jaki sposób odnalazł drogę?
– Nie mogę biegać w tym idiotycznym kostiumie! – zawołała do pozostałych. – Nasze zwykłe ubrania leżą przecież tutaj, przebieram się.
Nikt jej nie odpowiedział. Strażnik Góry był zajęty organizowaniem kolejnego etapu polowania na Reno, dawał wszystkim rozkazy. Indra nie śpieszyła się z przebieraniem. Kiedy była gotowa i wsunęła bluzkę w spodnie, jej towarzysze rozbiegli się już we wszystkich kierunkach. Nie bała się, że nie znajdzie drogi, znała ją przecież, już pokonała ją po omacku w tamtą stronę, pamiętała wszystkie skały i przejścia.
Postanowiła, że pójdzie za Armasem. Widziała go, jak znika w mroku wprost przed nią. Najbardziej prawdopodobne było to, że Reno poszedł właśnie tą drogą. Poza tym z przyjemnością pomyślała, że znajdzie się sam na sam z Armasem.
Całkiem zapomniała, jakie ciemności panują w Przełęczy Wiatrów. Światło z Nowej Atlantydy, które czyniło ich podróż znośną, przy akompaniamencie szumu wiatru i huku wody coraz bardziej ustępowało gęstym ciemnościom. Indra nie miała też kieszonkowej latarki ani…
Niech to diabli! zaklęła pod nosem. Telefon komórkowy zostawiła w torebce, którą nosiła do swojej pięknej sukni.
Zawołała Armasa i nieoczekiwanie zza osypiska kamieni wyskoczyła jakaś nieduża istota. Reno! Nie szkodzi, mogła go przecież złapać sama. Rzutem w bok godnym najlepszego bramkarza zdołała pochwycić chłopca za nogi i powalić go na ziemię. Nie myślała o tym, że ona sama poocierała sobie łokcie i kolana podczas tego futbolowego wyczynu.
– No to mam cię, ty łobuzie – syknęła przez zęby.
– Głupia stara baba! Nie masz prawa dotykać mnie swoimi brudnymi łapami – zawył wybrany. Nagle umilkł. Rozumieją się nawzajem! Chociaż każde mówi własnym językiem.
– No pewnie – rzekła Indra, siadając na leżącym na ziemi chłopcu. – To jeden z wielu pożytków mieszkania w Królestwie Światła. A jest ich dużo, dużo więcej.
– Wcale nie! Ukradliście mi wszystko, nie chcę iść z wami, jeśli mam tam być zwyczajnym człowiekiem.
– Bo jesteś zwyczajnym człowiekiem. Chociaż, oczywiście, wyjątkowo niesympatycznym. Nic dziwnego, że cię nikt nie lubi, nawet twoi niewolnicy z Nowej Atlantydy.
– Nie lubi? A co to znowu za głupstwa? Oni mają mnie wielbić. I ty także, ty obrzydliwa stara babo!
– Szczeniak.
Nie, konwersacja na tym poziomie nie jest jej godna! Ale smarkacz aż się o to prosi.
Chłopak szarpał się i kopał, chciał się uwolnić. Indra odrzuciła dotychczasową praktykę, spróbowała czego innego.
– Bardzo dobrze się składa, że pójdziesz do Gór Czarnych. Bestie gnieżdżące się w Ciemności pożrą cię na pewno, ty mały, tłusty padalcu, twoje kości będą miażdżone z trzaskiem.
Szczerze mówiąc, chłopak nie był gruby, ale była w stanie powiedzieć mu wszystko.
Tym razem znowu ją zaskoczył. Przestał walczyć i tonem zdradzającym niezdrowe zainteresowanie zapytał:
– One zjadają ludzi?
Indra, choć w ciemnościach nie mogła tego widzieć, mogłaby przysiąc, że oczy płoną mu z podniecenia.
– Jeszcze się pytasz? Takich jak ty pożerają na śniadanie.
– Odczep się ode mnie! Co one jedzą?
– Zjadają takich, którzy są niezadowoleni z Królestwa Światła. Drani rozmaitego rodzaju. Ważniaków, którzy uważają, że są wybranymi. Ludzi żądnych władzy. Wykorzystujemy te bestie jako swego rodzaju czyścicieli śmietników.
To nie była prawda, ale Indra zdołała w ten sposób wzbudzić zainteresowanie chłopca dla swoich makabrycznych opowieści, ciągnęła więc dalej. W równych odstępach czasu wołała swoich towarzyszy, ale nikt jej nie odpowiadał.
– W Górach Czarnych, i po drodze do nich, istnieje mnóstwo strasznych istot. Na przykład Svilowie. Szczury wielkie jak ludzie, które skaczą wokół i napadają na swoje ofiary od tyłu. Marco pewnego razu wytłukł ich wiele.
– Co z nimi zrobił? Wbijał w nie miecz, tak że krew tryskała?
Wstrętne małe diabelstwo, pomyślała Indra. Nie powiedziała jednak tego głośno, zaczęła natomiast snuć historię o ogromnych larwach, które kiedyś chciały pożreć Joriego oraz Tsi-Tsunggę. Reno był niebywale przejęty.