Czy ja rzeczywiście przeżyłam ten upadek? myślała Indra zdumiona. I to tylko kosztem otarcia skóry i lekkiego skręcenia kostki? Niepojęte!
Przypomniała sobie jednak, że na niższym poziomie znajduje się miękka ziemia. To chyba jedyne wytłumaczenie, czemu nie zabiła się, spadając.
Teraz też zrozumiała, że nikt nie był w stanie wspiąć się na górę do drzwi. Chyba żeby stanęli jeden drugiemu na ramionach jak grupa cyrkowa. Tylko co miałby zrobić najwyżej stojący akrobata? Drzwi były przecież zawsze zamknięte. Z zewnątrz.
Ale teraz są otwarte. Kiedy jednak spojrzała na zmęczone, wyniszczone twarze Atlantydów, zrozumiała, że nie mieli oni ochoty ani siły na ekwilibrystyczne sztuczki.
Żeby tylko przyjaciele nadeszli jak najszybciej! Inaczej mieszkańcy groty gotowi stracić do niej zaufanie. Nie była tak całkiem pewna, czy Sol zdoła ich tu sprowadzić. Może potrafiła tylko zlokalizować Indrę mentalnie i przyjść do niej poprzez kamienie i wodę? Ale czy Sol wie również, gdzie Indra znajduje się fizycznie?
Ufała, że tak. W przeciwnym razie ta jej niezwykła wizyta nie miałaby żadnego sensu.
– Hop, hop! – zawołała tak głośno, że aż wszyscy Atlantydzi podskoczyli. – Tutaj jestem!
Natychmiast też w jej świadomości pojawiła się jakaś obca myśclass="underline" „Idziemy do ciebie, Indro. Sol uważa, że teraz, kiedy cię widziała, znajdzie drogę”.
Bogu dzięki! Indra odetchnęła. „Ale pośpieszcie się, moje wybitne talenty są na wyczerpaniu”, pomyślała.
Minęło może z dziesięć minut, Atlantydzi zaczynali się kręcić niespokojnie, ponurzy i trochę zirytowani.
I wtedy usłyszała dochodzące z góry wołanie. Jeszcze z bardzo daleka, ale wyraźne!
– Idą – szepnęła. – Wołajcie o pomoc! Wszyscy!
– A skąd mamy wiedzieć, że to nie jest zasadzka? – zapytał jeden z mężczyzn z przekąsem. – Skąd mamy wiedzieć, że to nie nadchodzą Atlantydzi?
– Nie bądźcie, do cholery, tak negatywnie nastawieni! – wykrzyknęła Indra niecierpliwie. Zaczynali działać jej na nerwy. – Wołajcie, do diabła! Hop, hop! Marco! Ram!
Tamci odpowiedzieli, teraz znajdowali się wyraźnie bliżej. Niedowierzanie Atlantydów zniknęło niczym rosa w blasku słońca. Wszyscy krzyczeli, w różnych tonacjach, różnymi słowami, ale z tą samą desperacją w głosie.
I oto drzwi się otworzyły.
Wysoko w górze ukazało się światło nocy. Jeśli w ogóle można mówić o świetle…
– Słyszę, że jest was wielu – rzekł Ram.
– Bardzo wielu – uściśliła Indra. – Czy masz ze sobą sznury elfów?
– Zawsze je noszę przy sobie. Teraz mam dwa.
Po wnętrzu groty przesuwało się światło jego silnej latarni. Widząc przemieszczającą się jasną smugę więźniowie odskakiwali w tył.
– To nie może być prawda – rzekł Ram z niedowierzaniem.
– Och, jest nas dużo więcej – odparła Indra, która nagle poczuła się widocznie jedną z Atlantydów. – Wewnętrzna grota jest pełna! Znajdują się tam więźniowie, którzy nie popełnili żadnego przestępstwa, ale których Przyjaciele Porządku nie mogli się pozbyć z uwagi na działanie Słońca. A jest takich wielu. Ram, może nie uwierzysz, ale są tutaj także najstarsi! Ci wspaniali, pierwsi Atlantydzi. Widzisz tamtego mężczyznę? I tę kobietę?
Ram przesunął latarkę.
– O, Święte Słońce – wyszeptał.
Spuszczono na dół liny, najpierw jedną, a potem drugą, dokładnie takie długie, jak trzeba, ku wielkiemu zdumieniu więźniów. Liny miały supły na całej długości, by można się ich było mocno trzymać. Niektórzy z uwięzionych byli tak słabi, że ktoś musiał im pomagać w wydostaniu się na górę. Wciąż napływali kolejni Atlantydzi z wewnętrznej groty. Wielu płakało, sądzili, że oto zjawili się bogowie. Inni bali się, że nie zostaną zabrani albo że nieoczekiwanie pojawią się strażnicy i odkryją, co się dzieje, nikt jednak nie próbował wejść do kolejki przed innymi. Indra ustawiała ich w szeregu i bardzo była zadowolona ze swojej funkcji organizatora i miłosiernej Samarytanki.
Teraz powinna mnie widzieć Miranda, pomyślała i ogromnie zdumiona uświadomiła sobie, jak bardzo często godziła się na to, że żyje w cieniu swojej dzielnej siostry. Ja też przecież jestem dzielna, ja też, myślała teraz, ale w inny sposób. Bardziej w mowie. Miranda jest stworzona do działania.
Bardzo jej się podobało to nowe zajęcie!
Kiedy pozostała jeszcze tylko garstka więźniów, Ram osobiście zszedł na dół, by pomóc Indrze, która wychodziła jako ostatnia. Uściskał ją i podziękował serdecznym pocałunkiem w policzek.
Indra była tak zaskoczona, że nie zdążyła wymyślić żadnej złośliwej uwagi. Jedyne, co z siebie wykrztusiła, to raczej mało inteligentne westchnienie: „Jezu!” Potem znalazła się w ramionach Rama i została uniesiona w górę. Tuż przy swojej twarzy miała niezwykłą twarz Lemura, a jego bliskość sprawiła jej taką przyjemność, że oszołomiona musiała sobie przypominać, iż przecież zamierzała uwodzić Armasa.
Cokolwiek bez związku z tą sytuacją pomyślała: „Ale Tsi-Tsungga też przecież jest mieszańcem, pochodzącym zarówno od elfów ziemi, jak i od Lemurów. A Dolg jest synem ludzi i Lemurów. Armas natomiast ma w sobie krew ludzi i Obcych”.
Znalazła się na górze i zakłopotanie natychmiast ustąpiło. Promiennie roześmiała się do Marca:
– Największe osiągnięcie leniwej Indry, prawda?
– Niewątpliwie – potwierdził Marco sucho. – Opowiedz nam teraz, jak doszło do tego, że się zgubiłaś? – Ale uśmiechał się do swojej młodej kuzynki. Więc widocznie był też z niej odrobinę dumny.
Indra tymczasem myślała o czym innym.
To nieznane zaczynało nabierać kształtów.
To przerażające, niepojęte.
11
Wielu było tak umęczonych, że Strażnik Góry pozwolił im odpocząć przez chwilę w Przełęczy Wiatrów. Wyjaśnił Atlantydom, że nie będą mogli osiedlić się w Królestwie Światła na stałe, jest ich bowiem zbyt dużo. Pomieszkają tam jednak jakiś czas, zanim nie doprowadzi się do porządku sprawy zarządzania ich krajem. Wtedy będą mogli wrócić do swoich domów.
Dziękowali mu serdecznie.
Kiedy dochodzili do siebie po wyczerpującej wspinaczce, ich najwyższy wódz opowiedział, co się stało wtedy, bardzo dawno temu.
On nosił wówczas imię Księcia Słońca, sprawy w Nowej Atlantydzie układały się bardzo pomyślnie. Zaczęły się psuć dopiero w okresie, kiedy dorosło czwarte pokolenie. Paru zadufanych w sobie młodzieńców, wszyscy ze sobą spokrewnieni, zaczęło krytykować łagodny, przyjazny stosunek władz do ludu. Mieli oni swego przywódcę, tego człowieka, którego z czasem zaczęto nazywać Jego Niepokalaną Wysokością.
– O, do diabła – mruknęła Indra. – To ten drań jest taki stary? No, właściwie można się było domyślać.
– Jego Niepokalana Wysokość dokonał czegoś, co określiłbym jako zamach stanu. Nie poradziłby sobie z tym sam, miał jednak wielu przyjaciół, czy raczej podlizujących mu się lokai, wśród których cieszył się wielkim autorytetem.
– Początkowo my, rządzący, niczego nie zauważyliśmy – tłumaczył Książę Słońca. – To wszystko zresztą rozgrywało się w ciągu bardzo długiego czasu, przez wiele pokoleń.
Indra zaczęła obliczać. Jeśli przyjąć, że Atlantyda zapadła się w morze dziesięć tysięcy lat temu… to by oznaczało około ośmiuset lat w Królestwie Światła. Minęło więc wiele pokoleń. Załóżmy, że Jego Niepokalana Wysokość zaczął swoją działalność jakieś pięćset, sześćset lat temu. To nie tak znowu strasznie dawno, w każdym razie mniej niż dziesięć tysięcy lat!