Książę Słońca mówił dalej:
– Z czasem jednak odkryliśmy, że nasza władza jest powoli ograniczana w jakiś bardzo nieprzyjemny sposób. Zresztą władza to niewłaściwe słowo, ponieważ zawsze staraliśmy się, by wszyscy w naszym państwie mieli się dobrze, za wszelką cenę unikaliśmy wywierania jakiegokolwiek nacisku na nasz naród. Ale buntownicy zdołali wprowadzić w życie swoje idee i plany podstępem, tak że cała struktura państwa ulegała powolnym przemianom. Wcześniej Nowa Atlantyda była częścią Królestwa Światła. Teraz znaleźliśmy się w izolacji.
Strażnik Góry, jako najwyższy tutaj przedstawiciel Królestwa Światła, dołączył własne wyjaśnienia:
– Atmosfera stała się tak nieprzyjemna, że obie strony pragnęły oddzielić się od siebie. Dlatego wybudowano przejście. Nie mogliśmy jednak przewidzieć, że przyniesie to takie fatalne skutki.
Armas zaprotestował:
– Ale jak to się stało, że Jego Niepokalana Wysokość mógł sobie tak poczynać? Urodził się przecież pod Świętym Słońcem! Czy nie powinien w związku z tym być dobrym człowiekiem?
Książę Słońca uśmiechnął się z takim smutkiem, że cała jego stara twarz stała się jeszcze bardziej pomarszczona.
– Niektórzy ludzie rodzą się pedantami, nic nie mogą na to poradzić. Są noworodki, które na każdą niedogodność reagują histerią lub nawet chorobą. Jego Niepokalana Wysokość był właśnie takim dzieckiem i Słońce jeszcze wzmocniło jego cechy. Wszyscy, którymi się otoczył, mieli jakiś psychiczny defekt, który Słońce jeszcze pogłębiło. Wkrótce odkryto też, jak efektywną metodą sprawowania władzy jest fanatyczna dbałość o zachowanie porządku. Bo oni dążyli do władzy, zarówno Niepokalany, jak i jego poplecznicy. Czterech najbliższych mu ludzi cierpiało właśnie na tę psychiczną dolegliwość: pragnienie władzy.
– Uff, mieliśmy okazję ich spotkać – powiedziała Indra. – Zresztą teraz jest ich już tylko trzech.
– Tylko trzech? – zawołał zdumiony Książę Słońca. – Jak do tego doszło, co się stało?
– Jeden został unicestwiony przez czerwony farangil – odparł Ram.
– Co? To farangil się znalazł? A szafir, co z szafirem?
– Także do nas wrócił. – Ram wskazał ręką Dolga. – To jest człowiek, który odnalazł kamienie. A także Święte Słońce.
Stary człowiek wstał, położył dłoń na piersiach i skłonił się głęboko przed Dolgiem, który uśmiechał się zadowolony.
– No więc mamy farangil – rzekł Książę Słońca i ponownie usiadł. – W takim razie moglibyśmy… nie, wybaczcie mi niegodne myśli! Na czym to skończyłem? Ach, tak, pewnej nocy my wszyscy, przedstawiciele najstarszej generacji, zostaliśmy wyłapani i wrzuceni do lochu.
– Nigdy nie wiedziałem o żadnym systemie grot w Przełęczy Wiatrów – rzekł Ram. – Ale też ja nie jestem taki bardzo stary.
No właśnie, ile ty możesz mieć lat? zastanawiała się Indra w duchu.
– Od czasu do czasu dodawano nam kogoś do towarzystwa – mówił Książę Słońca. – W ostatnich czasach było wciąż gorzej i gorzej. Pojawiało się coraz więcej nowych więźniów, przybywali coraz częściej.
– W Nowej Atlantydzie panuje prawdziwa dyktatura – wyjaśnił Rok. – Nie widzieliśmy jeszcze czegoś podobnego. Zastanawiam się, po której stronie stoją żołnierze.
– Prawdopodobnie zostali poddani praniu mózgu albo też są wysoko opłacani – powiedział Strażnik Góry. – Ale jeśli zdołaliście już zebrać siły, to najlepiej będzie, jeśli opuścimy to przejście. Nigdy nie wiadomo, co może nas spotkać ze strony Nowej Atlantydy.
Rozpoczął się więc długi marsz śmiertelnie zmęczonych ludzi poprzez nierówną, pokrytą skałami okolicę, i to w bliskim sąsiedztwie huczącej wody. Zabrało to sporo czasu, ale wysłannicy Królestwa Światła byli zdecydowani doprowadzić te nieszczęsne istoty do Słońca, do miejsca, w którym panuje dzień i jasność.
Niestety, Ram miał ze sobą tylko zwykłą, aczkolwiek bardzo silną latarkę, i jej światło nie docierało do końca długiego szeregu ludzi.
Ale Marco i Dolg rozwiązali ten problem na swój sposób. Dolg uniósł wysoko w górę szafir, tak że strumień światła padał na skały i na ziemię, a Marco… Marco postąpił tak, jak kiedyś w przeszłości, jeszcze pod postacią Imrego, gdy wyprowadzał Mali i André z lasów w Dalarna w Szwecji. Mianowicie zaczął się cały świecić. Tym sposobem liczący kilkaset metrów rząd ludzi, którzy z trudem przeprawiali się przez Przełęcz Wiatrów, nie musiał iść po ciemku.
Indra niemal desperacko trzymała się w pobliżu Armasa. Flirtuj ze mną, chłopcze, pozwól, bym się tobą interesowała, tak jak to było na początku naszej wyprawy! Jesteś przecież bardzo pociągający, dlaczego nie miałabym ci ulec? Potrzebuję tego, Armas, muszę znowu odzyskać równowagę.
W miejscach, gdzie ścieżka była wystarczająco szeroka, obok niej kroczyła Vida.
Wspólnie pomogły jakiejś kobiecie podnieść się na nogi. Czuły obie, jakie chudziutkie są ręce tej nieszczęśnicy. Tylko skóra i kości. Tak to jest, kiedy nie można umrzeć, pomyślała. Indra przygnębiona. Ciało ulega niemal całkowitemu wyniszczeniu, ale człowiek żyje nadal.
– Powiedz mi, Vido… – zaczęła z wolna. – Powiedz mi – musiała natężyć głos, bo zagłuszał ją wiatr – ile wy właściwie macie lat? Ty i Rok, i… Ram?
– No, ja, mówiąc szczerze, nie jestem taka stara, urodziłam się chyba jakieś trzysta ziemskich lat temu.
Trzysta podzielić na dwanaście, ile to będzie? Dwadzieścia pięć lat. No tak, tak może być.
– Rok jest ode mnie starszy, ale wiesz, wszyscy tutaj zatrzymują się na trzydziestym, trzydziestym piątym roku, więc to nie ma znaczenia.
Czy powie coś więcej? Indra czekała, w końcu jednak musiała znowu zapytać. Słowa zabrzmiały cierpko, niemal gniewnie:
– A Ram?
– Ram? Tego nie wiem. Wiem tylko, że jest starszy od Roka, ale nie bardzo, tak w każdym razie sądzę. Pierwsze swoje zadanie otrzymał w czasie, kiedy przybyła rodzina Czarnoksiężnika.
Rodzina Czarnoksiężnika? To było gdzieś około roku 1740. A który właściwie rok jest teraz w świecie zewnętrznym?
Zadrżała. Nie miała ochoty się tego dowiedzieć. Ona sama przybyła tutaj w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku i mieszkała w Królestwie Światła od kilku lat. Według tutejszej rachuby czasu. Tymczasem na powierzchni Ziemi minęło dużo więcej lat, ponieważ każdy rok w Królestwie równał się dwunastu latom tam. Uff!
– On rzeczywiście bardzo szybko zdobywał coraz wyższe stopnie w karierze – mówiła dalej Vida. – Ale też on jest kimś wyjątkowym. Niewiarygodnie zdolny. Całkowicie poświęca się swojej pracy.
– Słyszałam, że miał kiedyś jakąś przyjaciółkę, która pracuje w ratuszu – mruknęła Indra zawstydzona. To nieładnie w ten sposób wyciągać wiadomości od Vidy.
– W ratuszu? Ach, ona!
Huk wichru sprawił, że Indra nie pojęła, co Vida miała na myśli. Jak należy sobie tłumaczyć owo „ach, ona”?
Ścieżka znowu zrobiła się węższa i miały problemy ze swoimi „podopiecznymi”, tak że nie mogły dłużej rozmawiać.
„Ach, ona!”
W końcu wszyscy znaleźli się w obrębie jaśniejącego w Królestwie Światła blasku.
Atlantydzi rozglądali się wokół na wpół oślepieni.
– Jak pięknie – rzekła małżonka Księcia Słońca ze łzami szczęścia w oczach. – jak boleśnie, jak nieprawdopodobnie pięknie!
Jakaś bardzo stara kobieta uklękła i głaskała trawę, inna otoczyła dłońmi mały kwiatek, lękała się jednak dotykać tego cudu w obawie, że mu zaszkodzi. Przecież wszystko powinno móc żyć.
Jeden z mężczyzn głaskał pień drzewa z łagodnym uśmiechem na wargach. Młody chłopiec, który pewnie urodził się w grocie i znał jedynie ciemności oraz przejmujące zimno, spoglądał w niebo, zadzierając głowę tak, że o mało się nie przewrócił. Śledził lecącego ptaka, a z jego gardła wydobywały się jakieś nieartykułowane dźwięki.