Выбрать главу

– Pomyśl o tym – rzekł Talornin krótko. Ram skinął głową.

Aż do tej chwili nie spotkali w Nowej Atlantydzie żadnych zwierząt. Dlatego Indra i jej młodzi przyjaciele bardzo się zdumieli na widok mężczyzn ze wsi prowadzących kilka małych, silnie zbudowanych koni o wielkich głowach. Miały śliczne, lśniące oczy.

– Co to za rasa? – zapytała Rama, który akurat przechodził obok. – Skąd one się wzięły?

Zatrzymał się i krótko wyjaśnił:

– Są tutaj od dawna, to konie spokrewnione z koniem Przewalskiego, uważanego za najstarszą rasę świata i przodka żyjących obecnie oswojonych koni. Jak te dostały się tutaj, nikt chyba nie pamięta, ale Atlantydzi, to znaczy nowi władcy państwa, ukradli je z Królestwa Światła, i nie chcieli oddać. Pilnowali ich żołnierze. Mężczyźni, którzy teraz prowadzili konie, musieli je zabrać z pustych koszar we wsi.

– Świetnie – odparła Indra. – Zasłużyły sobie na to. Czy możemy je wziąć do Królestwa Światła, kiedy będzie po wszystkim? Chętnie opiekowałabym się takim małym źrebakiem i rozpieszczała go.

– Zobaczymy, co się da zrobić – powiedział Ram z uśmiechem, który jednak nie rozjaśnił jego oczu. – Nie chcielibyśmy niczego zabierać tutejszej ludności, ale może zdołamy się tym i owym podzielić. Umiesz jeździć konno?

– Moje doświadczenie ogranicza się do jednego, mało eleganckiego upadku ze starego wałacha w szkole jeździeckiej. Podczas pierwszej lekcji. Później już więcej nie próbowałam. Ale chętnie znowu naraziłabym życie. Ubóstwiam zwierzęta.

– Z takich jak te upadek nie jest zbyt straszny – odparł Ram i tym razem jego uśmiech był ciepły. – Teraz powinniśmy jednak sprawdzić, jak przedstawiają się możliwości transportu do stolicy. Na szczęście Atlantydzi naprawili jedyną gondolę w tym państwie i dzięki niej będziemy utrzymywać komunikację ze stolicą. Może mogłabyś pojechać?

– A ty? – zapytała spontanicznie i natychmiast tego pożałowała, bo zobaczyła smutek w jego oczach.

Ram oświadczył:

– Oko Nocy, nie możemy ryzykować, że cię utracimy. Zostań tutaj razem z Indra, tu jesteś bezpieczny.

– Ale mówiłeś przecież… – zaczęła głęboko urażona, nie dokończyła jednak zdania. Czuła, że Talornin wciąż ich uważnie obserwuje. Zrozumiała.

Ale nie mogła ukryć rozczarowania. Młody Indianin również, widać to było na pierwszy rzut oka.

Uratował ich Dolg.

– Proszę, by wolno mi było zabrać dwoje moich przyjaciół – powiedział spokojnie.

Talornin spojrzał na niego ostro.

– Dlaczego?

Dolg odrzekł tak samo łagodnie jak przedtem:

– Dlatego, że być może będę ich potrzebował.

– Indianina, owszem, ale dziewczynę?

– Indrę także.

Sprzeczka dobiegła końca. Dolg mówił z taką pewnością w glosie, że Talornin dał za wygraną. Mimo wszystko miał przed sobą znalazcę kamieni Świętego Słońca. Pana kamieni i wielkiego bohatera. Tylko jemu były posłuszne.

Dziękuję, Dolg, pomyślała Indra z ciepłem w sercu.

Nowe wiadomości docierały nieustannie poprzez ich własny system komunikacyjny, tutejszy Madragowie wyłączyli. Kolejno oczyszczali miasteczka i wsie z niepożądanych elementów: wiernych rządowi żołnierzy i obywateli. Nie wszystkie meldunki przyjmowano z taką samą radością. Fakt, że akcja postępowała tak szybko, był w znacznej mierze zasługą duchów Ludzi Lodu i duchów Móriego, ale zabrały się one do dzieła z takim zapałem, że Cień musiał je powstrzymywać. Najbardziej szalone z nich, wspierane przez Sol i Nidhogga, z premedytacją straszyły duże grupy żołnierzy w centralnych koszarach. Przybierały tak okropne postaci, że wielu żołnierzy narobiło ze strachu w spodnie.

Pożytek polegał na tym, że wiele duchów posiadało zdolność rozstrzygania, na których żołnierzach można polegać, a którzy są poplecznikami białych. Ci ostatni zostali osadzeni w aresztach, gdzie dotychczas przetrzymywali opozycjonistów. Trzeba było przed bramami więzień postawić wartowników, by nie dopuścić do linczu ze strony uwolnionej ludności.

Ram potrząsał z niepokojem głową, kiedy się o tym dowiedział.

– Okrucieństwo w każdej wojnie istnieje po obu stronach – powiedział.

– Oczywiście – potwierdziła Indra, siedząca na porośniętym trawą zboczu wzgórza i czekająca na transport. – Okrutni bywają i ci źli, i ci sympatyczni.

Ram spojrzał na nią w zamyśleniu. Już otworzył usta, by przedstawić jej życzenie Talornina, ale nie zdobył się na to. Tego rodzaju sprawy mogą poczekać, uznał. Mam teraz ważniejsze rzeczy na głowie, i rzeczywiście tak było.

Czuł się jednak paskudnie.

Talornin, wiecznie czujny, podszedł do nich.

– Będziemy czekać do brzasku – oznajmił krótko. – W godzinie wilka wszyscy są słabi i zapominają o wystawianiu wart. Wtedy wejdziemy do stolicy.

Poszedł sobie.

– Do brzasku? – powiedziała zdumiona Indra do Rama, zanim zdążył odejść w ślad za Talorninem. – Ależ będziemy czekać bardzo długo.

– Teraz jest noc.

Popatrzyła zdumiona.

– Tak? No rzeczywiście, człowiek jest trochę oszołomiony.

Wiedziała jednak, że to nie czas snu jest powodem jej złego nastroju.

– Możesz się przespać parę godzin w tamtym budynku. To dawny szpital z mnóstwem wolnych łóżek. Tutejsza ludność nie miała prawa chorować.

– Zmienimy to – obiecała Indra.

Ram skinął głową, przygnębiony, i odszedł w końcu w swoją stronę. Odszukał najbliższego współpracownika i kolegę, Roka.

Teraz Rok otrzymał zadanie wyjaśnienia Indrze sprawy Oliveiro da Silvy. Ram nie był w stanie tego zrobić. Wszedł nocą na szczyt wzniesienia i tam w spokoju próbował dojść sam z sobą do ładu. W jego duszy trwał niepokój, żeby nie powiedzieć chaos. Ram nie zabrnął jeszcze tak daleko jak Indra ani jeśli chodzi o uczucia, ani o świadomość, co się z nim dzieje. Był wzburzony, przygnębiony, niczego nie rozumiał. Pozwalał, by nocne powietrze chłodziło jego rozpalone policzki, wiele razy odetchnął głęboko, po czym zaczął rozmyślać o planach jutrzejszej walki, starając się zachować trzeźwy osąd.

Po dziesięciu minutach metoda zaczęła działać.

Talornin, Rok i Oliveiro da Silva niech sobie radzą sami.

Ale głęboko w sercu Rama wciąż tkwił niepokój i niezadowolenie z siebie. Atak na stolicę kraju nie wydawał mu się już taki ważny.

18

Na łąkach Rok podszedł do Indry, która uśmiechnęła się do niego radośnie. Rozmawiali przez chwilę o tym i owym.

– Ach, prawda, Indro, byłbym zapomniał – rzucił Rok jakby mimochodem. – Kiedy wrócimy do Królestwa Światła, czeka cię nowe zadanie.

– Świetnie – rzekła, czekając na bliższe wyjaśnienia. – Mam nadzieję, że tym razem nie zostało mi ono przydzielone tylko dlatego, że jako jedyna włóczę się bez zajęcia.

– Nie, nie – uśmiechnął się Rok. – Chcielibyśmy, żebyś ty, z twoim ciepłem i wyrozumiałością, a także poczuciem humoru, spróbowała tchnąć trochę radości życia w pewnego człowieka z Zachodnich Łąk. Obawiamy się, że jest on bliski załamania, świadczy o tym całe jego zachowanie.

– Może ma zatwardzenie – przerwała Indra złośliwie.

Rok umilkł na chwilę, ale zaraz podjął dzielnie:

– Obawiamy się nawet o jego życie.

– Ach, tak? A kto to jest, powiedz coś więcej!

– On się nazywa Oliveiro da Silva. Nie pojmujemy, co go gryzie. Ma wszystko, czego mógłby pragnąć.

– Z wyjątkiem żony – rzekła Indra cierpko.

– To prawda. Ale on też nie szuka żadnej żony…

– Kolejny przypadek typu Heinrich Reuss?

– Nie, to wykluczone, on ma normalne skłonności, jeśli w ogóle ma jakiekolwiek. Nic go nie interesuje, niczego nie chce.