Wszystko utrzymane w surowym klasycznym stylu, budynki z marmurowymi kolumnami i tarasami i te przyciężkawe tuki. Najbliżej nowo przybyłych znajdowała się aleja z marmurowymi rzeźbami, które wyglądały, jakby zostały wykonane przez wybitnych artystów dawno minionych czasów. Po obu stronach alei rozciągały się parki ze stylowymi żywopłotami i symetrycznie rozłożonymi grządkami kwiatów.
Chodziło najwyraźniej o to, by przeszli tą aleją na szczyt najbliższego wzniesienia, gdzie stała mieniąca się biała budowla, która zdawała się na nich czekać. Wijąca się droga została ozdobiona kamiennymi grotami.
– Follow the yellow brick road – mruknęła Indra, ale ponieważ była w tym towarzystwie jedyną osobą, która przybyła z zewnętrznego świata, domyśliła się, że jej towarzysze nie znają „Czarnoksiężnika z krainy Oz”. A sama nie była w stanie im teraz tego wytłumaczyć.
Przyglądała się badawczo rzeźbom.
– To nie jest styl grecki. Rzymski też nie i nie bizantyjski. Mimo to bardzo klasyczny! Co to za styl, Ram?
Zanim zdążył jej odpowiedzieć, znowu rozległ się ten przemawiający do nich przez megafon głos. Dochodził z budynku na wzniesieniu.
– Podejdźcie bliżej!
To nie było zaproszenie, to rozkaz. Indra zadrżała w tym ciepłym, pachnącym kwiatami powietrzu.
Z jakiegoś innego miejsca docierała do nich niebiańska muzyka, Indra nie wiedziała skąd, w każdym razie nie z megafonu. Odnosiło się wrażenie, że muzyka jest jakoś wtłoczona w powietrze.
– Nadzwyczajne – mruknęła.
– Otóż to właśnie – odpowiedział Ram niechętnie.
Buty idących stukały po kamieniach. To znaczy sandały kobiet na wysokich obcasach, mężczyźni mieli buty o miękkich podeszwach.
Nigdzie ani śladu człowieka. Jeśli w tym miejscu rzeczywiście mieszkają ludzie, ale wszystko na to wskazywało.
Kiedy byli już niemal u celu, rozległ się krzyk:
– Stop!
Usłuchali.
– Jeden lok pani ubranej na biało leży nie tak jak trzeba – zawołał niewidzialny mówca. – To obraza dla naszego szanownego ludu.
Ram udawał, że tłumaczy te słowa Vidzie, która drżącymi ze zdenerwowania palcami próbowała stwierdzić, który lok w artystycznej fryzurze Indry leży nie tak jak powinien. W końcu zdawało jej się, że znalazła, ale głos w megafonie niecierpliwił się.
– Nie, nie, znacznie wyżej! Czy wy nie macie poczucia estetyki w tym waszym niedorozwiniętym królestwie?
Vida po omacku znalazła jakiś lok, który mógł denerwować niezwykłego pięknoducha, tym razem chyba właściwy. Ten człowiek musi używać lornetki, pomyślała Indra, a może nawet teleskopu.
Twarz Rama była absolutnie pozbawiona wyrazu, ona jednak czuła, że Lemur drży z gniewu. I nie był to gniew skierowany przeciwko niej lub przeciwko Vidzie.
– Proszę się przedstawić!
Było w najwyższym stopniu upokarzające, że muszą tak stać tutaj pośrodku drogi i rozmawiać z kimś, kto nawet nie zadaje sobie trudu, by im się pokazać.
– Wielce szanowny panie, ja jestem Ram, zwierzchnik Strażników w Królestwie Światła. Rok jest moim zastępcą, a to jest jego małżonka, Vida, osoba wysoko wykształcona w zawodach praktycznych.
– Lemurowie – skonstatował głos lakonicznie. – A ci dwoje?
– Ten młody człowiek to Armas, syn ziemskiej kobiety i Strażnika Góry, który jest jednym z Obcych. A zatem Armas jest półkrwi Obcym.
Głos brzmiał teraz arogancko.
– Półkrwi Obcy? Półkrwi???
Indra słyszała, że Armas oddycha ciężko przez nos, powoli, chcąc się opanować. Ram spokojnie mówił dalej:
– A oto jest Indra, dla której my stanowimy eskortę. Indra jest kobietą przybyłą z Ziemi i została wyznaczona do zajęcia się wybranym dzieckiem.
Teraz głos był lodowato zimny.
– Zwyczajna kobieta pochodząca z Ziemi? Ona się ma zajmować naszym najdroższym skarbem? Tym razem Obcy posunęli się za daleko. Dlaczego przysyłają tylko piątkę, w dodatku złożoną z byle kogo? Dlaczego nie przybyli sami?
– No właśnie – mruknął Ram. Głośno zaś powiedział: – Indra pochodzi z wyjątkowego rodu.
– Z królewskiego? Książęcego? Cesarskiego?
– Nie, nie w tym rzecz. Jej ród stoi znacznie wyżej.
W aparacie rozległ się jakiś ogłuszający trzask, a po chwili z białego budynku wyszli żołnierze w idealnie ustawionej marszowej kolumnie. Na białych ubraniach nosili antyczne czerwone zbroje. Gdyby przyszło im brać udział w wojnie, nieprzyjaciel dojrzałby ich nawet z dużej odległości w ciągu dwóch sekund. Zanim przybysze z Królestwa Światła zdołali zareagować, zostali okrążeni i całą piątkę poprowadzono jakąś boczną drogą, która, rzecz jasna, miała swój odpowiednik wiodący w przeciwnym kierunku.
– Jesteśmy więźniami – mruknął Ram. – Tutejsze władze uważają, że jedynie Obcy mogą się z nimi równać, a właściwie to i oni nie bardzo.
– Żaden Obcy nie chciał tu przyjść – powiedział Armas cicho. – Oni mają problemy z życzliwym zachowaniem się wobec tych tutaj, a nie chcą wywoływać konfliktu.
– Skoro mowa o konflikcie – mruknęła Indra. – Kto jest wrogiem tych nadętych kogucików?
– Nie wiem – odparł Rok. – Chyba po prostu lubią wojskową dyscyplinę. Są więc bardzo precyzyjni we wszystkim.
– Dziwne, że całą naszą grupkę prowadzą w tym samym kierunku! To przecież burzy system.
– Jest nas pięcioro – przypomniał Rok. – Zdaje się, że nie zdołali nas podzielić.
Przybysze tłumili śmiech.
– Ram – szepnęła Indra. – Czy wy zrobiliście to świadomie? Wysłaliście nieparzystą liczbę?
Ram próbował zachować powagę.
– Żeby zrobić im na złość, o to ci chodzi? Nie, ale pomysł nie jest głupi.
– Proszę iść równo! – rozległo się z megafonu.
– Głupi, stary dziad – mruknęła Indra bez szacunku. – Przeklęty ważniak!
Dziesięciu żołnierzy, którzy byli niżsi nawet od Vidy, maszerowało dwójkami, po obu stronach każdego z gości, tak by nikt nie mógł im uciec. Indra popatrzyła surowo na jednego z nich i powiedziała cicho: „Głupek!”, Armas zaś uciszał ją, powstrzymując śmiech.
– Co robicie, kiedy ci tutaj przychodzą z wizytą do Królestwa Światła? – zainteresowała się Indra.
Ram odrzekł:
– Przyjmujemy ich bardzo przyjaźnie, witamy, wydajemy dla nich ucztę, złożoną z najlepszych dań, jakie potrafimy przygotować.
– No właśnie – syknęła Indra przez zęby. – Jestem taka głodna, że mogłabym gryźć te krzaki. Ale z pewnością nie zostaniemy zaproszeni na żaden powitalny obiad.
Żołnierze byli uzbrojeni w smukłe kordziki i, co zdumiewające, w pistolety. Dosyć osobliwe połączenie.
– Broń to niemal jedyna rzecz współczesna, którą oni tolerują – oznajmił Rok. – Typowe dla mężczyzn. Przyjęli też od nas różne udogodnienia. Takie jak megafony i telekomunikację na przykład.
– Ale aparacików Madragów nie mają – stwierdziła Indra ze złośliwą satysfakcją. Najwyraźniej ta sytuacja ją cieszyła.
– Nie, tego nigdy od nas nie dostaną. Już dawno sprawiają nam przykrości. Traktują nas jak swoje sługi.
– To rzeczywiście pech, że wybrany musiał się urodzić właśnie tutaj – westchnął Ram, a tymczasem na tle kwitnących zarośli zobaczyli niski dom. – Gdyby nie to, uniknęlibyśmy tej wyprawy.
– Założę się, że identyczny dom znajduje się po drugiej stronie drogi – rzekła Indra. – W otoczeniu dokładnie tak samo przystrzyżonych krzewów.