Jack L. Chalker
Charon: Smok u wrót
PROLOG
Czas na refleksje
1
Narile zatoczyły szerokie koło i ustawiły się pod wiatr, gotowe do śmiertelnego ataku. Przez szczeliny w skórze wysunęły ostre jak brzytwa ostrza, po czym zaczęły pikować w dół.
Mężczyzna rozpaczliwie rozglądał się wokół, nie przerywając pełnego desperacji biegu. Pustynia nie oferowała mu żadnego schronienia, a jej popękana powierzchnia była twardsza od betonu.
Narile były stworzeniami powietrza: ogromnymi, szybkimi czarnymi pociskami, z wielkimi jajowatymi oczyma, a macki falujące z tyłu ciała, spełniające funkcję i ogona, i steru, wspomagały ich lot. Każdy z tych czarnych potworów posiadał na podbrzuszu dwie zakrzywione półksiężycowate, kościane płyty, z których wysuwały się śmiertelnie groźne, twarde jak stal ostrza, zdolne pociąć ofiarę na kawałki.
Mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego, iż nie ma gdzie się skryć, postanowił więc podjąć walkę na miejscu, na tym otwartym i płaskim terenie. Jeden z marili runął na niego z niewiarygodną prędkością, ale on padł na ziemię i przekoziołkował. Zdążył wykonać ten prosty manewr na ułamek sekundy przed uderzeniem ostrzy, przez co o mało nie spowodował kolizji napastnika z twardą jak skała ziemią. Szczęście mu jednak do końca nie dopisało, zerwał się więc ponownie na równe nogi, w duchu przeklinając siebie za to, iż wyruszył tak późno. Sprawdził położenie obydwu stworzeń. Wiedział doskonale, że powinien je mieć przed sobą, a nie na flankach, tak jak teraz. Przywołał wszelkie rezerwy swych sił — zdolne się pojawić jedynie w sytuacji zagrażającej bezpośrednio życiu — i pobiegł pod ostrym kątem w kierunku krążących potworów.
Narile posiadały inteligencję, ale poza tym były nazbyt pewne siebie. Dysponowały przecież kilkoma kilometrami kwadratowymi otwartej przestrzeni pozwalającej na wszelkie manewry i na zabawę, nie mogły więc mieć najmniejszych wątpliwości, jaki będzie rezultat takich manewrów. Tymczasem chciały mieć trochę uciechy.
Mężczyzna ponownie się zatrzymał, by stawić czoło swym dręczycielom. Tak jak się spodziewał, para połączyła się i wydawała się teraz unosić bez ruchu w powietrzu, obserwując go żółtymi, pozbawionymi wszelkiego wyrazu oczyma, ukrywającymi — nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości — wielką uciechę i wielkie rozbawienie.
Wiedział, że ma bardzo niewiele czasu.
Z punktu widzenia narili wyglądało jakby stał w miejscu, zwrócony ku nim twarzą, z wyciągniętymi ramionami. Potraktowały to jako wyraz rezygnacji i poddania się, a ponieważ takie rozwiązanie było dla nich najnudniejsze z nudnych, ruszyły na niego, by tym razem go po prostu zabić.
Opuściły się bardzo nisko, na wysokość około jednego metra ponad powierzchnią pustyni, i pędziły w jego kierunku, smakując najwyraźniej ostatnie momenty przed dokonaniem zabójstwa. Kiedy zbliżyły się do swej ofiary, rozległ się potężny grzmot i wyglądało jakby sama ziemia się rozstępowała. Wokół mężczyzny wyrósł kamienny mur, a on sam otoczony teraz, zatopił się częściowo w ziemię. Drapieżcy byli tak zaskoczeni, iż uderzyli z dwóch przeciwległych stron w ciągle jeszcze wznoszącą się ścianę. Posypały się iskry, kiedy ich ostrza wbijały się w kamień, jednak obydwaj zachowali dość równowagi, by utrzymać się w powietrzu i poderwać ponownie w górę.
Wewnątrz tej nagle powstałej studni, w cieniu kamiennego, czterometrowego muru, prawie kompletnie wymęczony mężczyzna słuchał syku wściekłych narili. Zużył już półdniową porcję wody. Jego forteca musi wytrzymać. Opadłszy na ziemię, rozkoszował się miłym chłodem swej maleńkiej twierdzy i nasłuchiwał.
Narile błyskawicznie dostosowały się do nowej sytuacji i próbowały skruszyć mury. Waliły z całej siły i pod odpowiednim kątem. Co prawda narobiły trochę szkód, ale jeszcze większą krzywdę wyrządziły sobie samym, w końcu ich groźne ostrza zbudowane były ze zwykłej tkanki kostnej. Wkrótce zrezygnowały więc z dalszych prób.
Usiadły na szczycie budowli, blokując dostęp światła. Mężczyzna stwierdził, iż właściwie ocenił wymiary ścian; obydwa stwory były zbyt duże, by opuścić się w głąb studni przypominającej komin.
W końcu, co było do przewidzenia, jeden z nich usiadł na obrzeżu muru i spuścił swe długie macki do wnętrza fortecy. I znów okazało się, jak precyzyjnie mężczyzna określił wielkość tej budowli, chociaż mimo wszystko było to dla niego przerażające doświadczenie — leżeć tam, na dnie, bez dostępu światła dziennego i słuchać trzepotania macek tuż mad głową. Wkrótce i to się skończyło. Mógł się nieco odprężyć. Doszedł już tak daleko, tak bardzo daleko i choć na krótką chwilę był bezpieczny, ale czuł, że jego rezerwy są na wyczerpaniu.
Usłyszał jakiś ruch nad sobą i za moment… po prostu obrzydliwie go znieważono. Potwory nie mogły dopaść go w żaden inny sposób, usiłowały więc teraz wykurzyć go z kryjówki… wypróżniając się na niego.
Usłyszał wściekły pomruk i naril odfrunął, wpuszczając do środka studni nieco światła. Chciałby wierzyć w to, że odleciały oba, ale na pewno jeden z nich czaił się na zewnątrz, podczas gdy drugi wzniósł się prawdopodobnie w kierunku najbliższej chmury, by pobrać z niej wilgoć, bez której nie mogły się obyć. Sam oddałby wszystko za troszkę tej wilgoci, byleby w innej formie niż to czym teraz był cały ubabrany.
Chmury… Próbował skupić myśli. Jak wyglądało niebo? Uwagę jego przykuwało bezpośrednie niebezpieczeństwo. A przecież zawsze gdzieś były jakieś chmury. Są, ale wysoko, a to znaczy, że mają mniej wilgoci, niż on by potrzebował. Jednak…
Skoncentrować się… skoncentrować! Gdyby miał tylko więcej sił! Z najwyższym wysiłkiem zamknął oczy i usiłował odciąć się od wszystkiego, z wyjątkiem wrażliwości na wa. Nie było to łatwe, kiedy odchody narili piekły się w upale i potwornie cuchnęły. Wiedział, że wkrótce sam się upiecze, bowiem jego forteca była wprawdzie prymitywnym, ale i bardzo skutecznym piecem.
Myśl… myśl! Myśl jedynie o wa…
Naturalnie odczuwał wa, które pozwoliły mu zbudować tę twierdzę, ale te, których potrzebował teraz, były inne. Sięgał na zewnątrz, wa do wa, jego własne do innych, i uwolnił swe widzenie. Znów mógł obserwować pustynię.
Po narilach nie było najmniejszego śladu, natomiast w pobliżu znajdowały się dwa krzaki. Przedtem ich tam nie było. Uśmiechnął się do siebie w duchu, choć powodów do uśmiechu miał niewiele. Marile były wprawdzie inteligentnymi zwierzętami, ale nigdy by im nie przyszło do głowy, iż krzaki w takim miejscu mogą tak samo zwracać na siebie uwagę, jak one same. Zresztą te krzaki niewątpliwie były narilami!
Fakt, iż ciągle tak cierpliwie czekały w tym upale potwierdzał jego najgorsze obawy. Niewątpliwie były szkolone i ślepo posłuszne rozkazom. Kto wie, może to nawet myśliwi samego Yateka Moraha?
Czuł wa gęstego pustynnego powietrza i cząsteczek wody wokół, ale je zignorował. Sięgał wyżej, znacznie wyżej i modlił się pełen nadziei, iż gdzieś w jego zasięgu jest dość chmur, by uformować to, co niezbędne.
Naturalnie, były tam, ale bardzo wysoko i w niewielkich ilościach, oby — w wystarczających. Musi ich wystarczyć.
Powoli, ostrożnie sięgnął do wa chmury, cząsteczek wody, przemawiał do nich, prowadząc je ostrożnie i łącząc we wzory i grupy, coraz bardziej i bardziej gęste, skupiał w jednym miejscu, dokładnie nad jego maleńkim fortem.
Nie był pewien, czy posiada dość mocy, ale w tej chwili tyle tylko mocy i siły był w stanie zebrać. Musi wystarczyć, Po prostu musi…