Drugi cel misji stwarzał podobną sytuację. Znaleźć Władcę Konkretnego Diamentu i — jeśli potrafię — zabić go. W pewnym sensie dokonanie tego będzie znacznie trudniejsze: muszę działać na obcym terenie i dlatego będę potrzebował więcej czasu i ewentualnych sojuszników. Jeszcze jedno wyzwanie. A jeśli go dopadnę, poprawi to na pewno moją pozycję na dłuższą metę i poszerzy znacznie moje możliwości. A jeśli to on mnie dopadnie? Cóż, rozwiąże tym samym wszystkie moje problemy. Jednak nie lubiłem myśli o przegranej. Z mojego punktu widzenia cały ten pojedynek mógł wyglądać nie najgorzej: zabójstwo poprzedzone tropieniem ofiary to najbardziej wyrafinowana gra. Albo wygrywałeś, albo umierałeś. Tak czy siak ginie musiałeś żyć z myślą o przegranej.
Przyszło mi nagle do głowy, że jedyną rzeczywistą różnicą pomiędzy mną a którymś z Władców Diamentu jest to, że ja pracuję dla prawa, a on — czy ona — przeciw prawu. Nie, to chyba nie tak. Na jego świecie, to on stanowił prawo. Ja będę działał przeciw niemu, czyli przeciw prawu. Świetnie. Pod względem etycznym wychodził mi remis.
Jedyne co mi się w tym momencie naprawdę nie podobało, to fakt, że rozpoczynałem wykonywanie zadania w tak niekorzystnej dla siebie sytuacji. Zazwyczaj programowano bowiem całą istotną informację w moim mózgu przed wysłaniem mnie na misję. Tym razem tego nie uczyniono. Możliwe, pomyślałem sobie, iż wpłynęły na to cztery programowania przed czterema kolejnymi misjami i obawa przed dodawaniem jeszcze czegoś do mojego mózgu, bezpośrednio po dokonaniu transferu, który sam w sobie był już operacją trudną. Jakby nie było, taka metoda spowoduje, że znajdę się w poważnych tarapatach. Ktoś po winien był o tym pomyśleć.
Ktoś pomyślał, ale odkryłem to dopiero po jakimś czasie. Mniej więcej godzinę po przebudzeniu usłyszałem dzwoneczek przy podajniku z żywnością. Podszedłem do niego. Prawie natychmiast ukazała się tam gorąca taca razem z nożem i widelcem. Bez trudu rozpoznałem, że przedmioty te należały do kategorii tych, które ulegają samorozkładowi. Po pół godzinie rozpuszczą się, tworząc kałużę lepkiej cieczy, po czym wyschną na sypki proszek. Standardowa procedura w przypadku więźniów.
Jedzenie było okropne, ale nie spodziewałem się lepszego. Witaminizowany sok owocowy był natomiast całkiem dobry; wypiłem go z dużą przyjemnością, a cienki, przezroczysty nierozpuszczalny pojemnik zachowałem jako naczynie na wodę; tak na wszelki wypadek. Całą resztę włożyłem z powrotem do podajnika, gdzie elegancko wyparowała. Szybkość i czystość. Tylko z kranu i tak nie udawało się wycisnąć więcej jak naparsteczek wody na raz.
Praktycznie jedyną rzeczą, której kontrolować nie potrafili, były funkcje fizjologiczne. Jakieś pół godziny po posiłku moje nowe ciało zaczęło domagać się swoich praw. Na ścianie była płytka z napisem „Toaleta” i mały pierścień do pociągania. Proste, standardowe rozwiązanie, takie jakie spotykało się w tańszych kabinach statków pasażerskich. Pociągnąłem za pierścień, całość się opuściła… i niech mnie licho porwie, jeśli w zagłębieniu z tyłu nie ujrzałem cieniutkiej jak papier sondy.
Usiadłem więc na sedesie, oparłem się wygodnie i ulżyłem sobie, w czasie kiedy przekazywano mi dodatkowe instrukcje.
Sonda działała na zasadzie kontaktu ze skórą. Nie pytajcie mnie nawet, jak. Nie mam zdolności technicznych. Ten system nie był tak dobry jak programowanie, ale umożliwiał im przekazywanie mi informacji słownej, i nie tylko. Mogli mi również przesyłać filmy, które tylko ja byłem w stanie widzieć i słyszeć.
— Mam nadzieję, że wyszedłeś już z szoku, wywołanego odkryciem, kim i czym jesteś — głos Kregi brzęczał mi bezpośrednio w mózgu. Wstrząsnęło mną, kiedy sobie uświadomiłem, iż strażnicy więzienia, w którym się znajdowałem, nic nie słyszą i nic nie widzą.
— Jesteśmy zmuszeni dostarczać ci informację w taki właśnie sposób, ponieważ sam proces transferu jest bardzo delikatny i nie należy z nim przesadzać. Och, nie przejmuj się, dokonał się na stałe. Wolimy jednak dać twojemu mózgowi tyle czasu, ile trzeba, żeby się zaadaptował do nowej sytuacji bez zbędnych, dodatkowych wstrząsów. Poza tym nie mamy dość czasu, byś mógł „osiąść” całkowicie, że się tak wyrażę. Ta metoda musi więc wystarczyć, a szkoda, bo coś czuję, że masz przed sobą wyjątkowo trudne zadanie.
Moje podniecenie rosło. Wyzwanie, wyzwanie…
— Twoim celem jest Charon, najbliższa słońcu planeta spośród kolonii Rombu — ciągnął głos komandora. — Jeśli istnieje we wszechświecie miejsce, które ze zdrowych na umyśle jest w stanie uczynić szaleńców, a szaleńców doprowadzić do ekstazy, to miejscem takim jest Charon. Nie ma sposobu, by wytłumaczyć to, co tam się dzieje. Musisz tego doświadczyć sam. Wszelkie niezbędne informacje otrzymasz na miejscu, po wylądowaniu.
— Choć możliwości tego urządzenia są dość ograniczone — mówił dalej — jesteśmy w stanie przesłać ci za jego pomocą jedną podstawową rzecz, która albo ci się przyda na Charonie, albo też i nie. Mam na myśli mapę fizyczną całej planety, tak dokładną i aktualną, jak to tylko było możliwe.
To ostatnie mnie zdumiało. Dlaczego niby taka mapa miałaby się okazać nieprzydatna? W takim razie co to za miejsce? Nim zdążyłem przetrawić dokładniej ten problem i poprzeklinać trochę na sytuację, która nie pozwalała mi zadawać pytań, poczułem ostry ból w plecach, a po nim zawroty głowy i nudności. Kiedy te nieprzyjemne dolegliwości ustąpiły, stwierdziłem, że rzeczywiście mam w głowie wyraźną, szczegółową i kompletną mapę Charona.
Odebrałem jeszcze nieprzerwany strumień faktów, dotyczących tego miejsca, na tyle drobiazgowych, iż mogłyby się znaleźć w każdym fachowo prowadzanym wykładzie indoktrynacyjnym. Planeta miała z grubsza 42 000 kilometrów w obwodzie i to zarówno na równiku, jak i wzdłuż południków, z niewielkimi różnicami wynikającymi z układu topograficznego. Podobnie jak trzy pozostałe Diamenty Wardena, była praktycznie kulą — co jest rzeczą dość niezwykłą, jeśli chodzi o planety, chociaż większość ludzi, włącznie ze mną, uważa, iż wszystkie większe planety mają kulisty kształt.
Przyciąganie wynosiło tam z grubsza 0,88 normy, co oznaczało, że na Charonie będę lżejszy, a moje skoki będą dłuższe. Zanotowałem sobie w pamięci, że koniecznie trzeba przećwiczyć manewry, przy których zgranie ruchów w czasie stanowiło o ich skuteczności.
Tlenu było minimalnie więcej, niż wynosiła norma, natomiast cała atmosfera przesycona była parą wodną, co zresztą mogło tłumaczyć ten nadmiar tlenu.
Nachylenie osi mogłoby sugerować dużą różnicę pomiędzy poszczególnymi porami roku, ale wynosząca 158 551 000 kilometrów odległość od gwiazdy typu F, pozastawiała niewielki wybór: gorąco, bardziej gorąco, jeszcze bardziej gorąco i piekielnie gorąco. Czap polarnych nie było. Ich powstawaniu nie sprzyjały ciepłe prądy oceaniczne, ale w samym środku zimy lód zdarzał się w rejonach arktycznych i antarktycznych, tak że nawet na tym zdecydowanie tropikalnym świecie można było zmarznąć. Obydwa bieguny znajdowały się w miejscach pokrytych wodą, więc istniała niewielka szansa na to, że akurat tam wyląduję.