Przeklinali szalonego Wardena za brak bardziej szczegółowych informacji, jednak wysłali ekspedycję, złożoną z dwustu najlepszych, najbardziej doświadczonych członków Grup Eksploatacyjnych, wspomaganych przez cztery uzbrojone po zęby ciężkie krążowniki.
Problem z raportami Wardena polegał na tym, iż prawie zawsze opisywały sytuację poprawnie, tyle że nie wiadomo było, o co w nich chodzi, dopóki nie dotarło się na miejsce.
Masywna gwiazda typu F posiadała olbrzymi system planetarny, zawierający jedenaście gazowych olbrzymów — osiem otoczonych pierścieniami — a także wiele komet, asteroidów i dużych planet z materiałów stałych, z których żadna nie wyglądała zachęcająco. Jednak były tam jeszcze cztery światy — cztery klejnoty — różniące się diametralnie od pozostałych, cztery światy bogate w tlen, azot i wodę.
Kiedy członkowie ekspedycji ujrzeli je po raz pierwszy, znajdowały się prawie pod kątem prostym względem siebie.
Romb Wardena.
Planety te oczywiście krążyły po różnych orbitach i tego rodzaju konfiguracja była rzadkością. Prawdę mówiąc, nie powtórzyła się ona jeszcze od czasu ich odkrycia.
Obserwatorzy mieli dziwne uczucie, że w Rombie Wardena — zwanym potocznie Diamentami Wardena — jest coś nienaturalnego. Grupa Eksploatacyjna była podejrzliwa, podobnie jak sam Warden, i podwójnie ostrożna.
Charon, położony najbliżej słońca, był gorący i parny. Prawie nieustannie tam padało, a dominującą formą życia były gady, przypominające wyglądem ziemskie dinozaury. Większość powierzchni pokrywały morza i atmosfera nie była zbyt przyjemna, ale od biedy człowiek mógł tam żyć.
Następna była Lilith, świat prawie podręcznikowo doskonały. Nieco mniejszy od Charona, w około siedemdziesięciu procentach był pokryty wodą, lecz jego klimat był u wiele bardziej umiarkowany, a krajobraz znacznie łagodniejszy. Wokół niewysokich gór roztaczały się wielkie równiny i bagna. Nachylenie jego osi było tak niewielkie, że różnice pomiędzy porami roku musiały być minimalne, a temperatury niezbyt wysokie. Był to świat niebiesko — zielony, bogaty w roślinność, która — choć różna od ziemskiej — nie była zbyt różna od tej znanej człowiekowi z innych planet; jego faunę stanowiły owady — od ogromnych potworów do maleńkich stworzonek — wyglądające nie tylko na nieszkodliwe, ale robiące wrażenie użytecznych. Krótko mówiąc, był to taki rodzaj świata, jaki fachowcy od przystosowywania planet do życia stawiali sobie jako ideał do osiągnięcia i do którego nigdy metodami sztucznymi nie udało im się dojść… I ani śladu węża.
Cerber był bardziej surowy, ale nie przesadnie. Choć dwudziestopięciostopniowe nachylenie osi powodowało ekstremalne zmiany pór roku, to były one jednak znośne dla człowieka, a w okolicach podzwrotnikowych było dość miejsca na osiedlenie. Ściśle mówiąc — byłoby, gdyby znajdował się tam jakiś stały ląd. Problem polegał na tym, iż cały świat pokryty był ogromnym, głębokim oceanem. Istniała tam jednak dość dziwna flora, z roślinami wyrastającymi z dna oceanu, przebijającymi jego powierzchnię i sięgającymi chmur. Kolonie tych olbrzymów, silnych i powiązanych ze sobą, tworzyły coś na kształt lądu stałego. Wody prawdopodobnie skrywały w swych głębiach wielkich i groźnych drapieżców. Nie był to świat łatwy do zasiedlenia i nietrudno było zrozumieć, dlaczego Warden nazwał go pieskim, szczególnie kiedy porównało się go z Lilith.
Ostatnią i najdalej od słońca położoną planetą była Meduza. Skalisty świat zamarzniętych mórz, oślepiających śnieżyc i poszarpanych, ostrych, wysokich szczytów górskich, jedyny, na którym widoczne były oznaki działalności wulkanicznej. Było tam trochę lasów, ale przeważała tundra i stepy. Surowe i nieprzyjemne miejsce.
A przecież na starej Ziemi człowiek potrafił żyć i budować swoje osiedla w miejscach równie niegościnnych jak Meduza. W strefach umiarkowanych, poświęciwszy wiele czasu i nakładem ciężkiej pracy, można by nawet zbudować cywilizację. Jednak, żeby mieć ochotę się tutaj osiedlić i uczynić to miejsce swym domem, cóż — chyba rzeczywiście trzeba by mieć kiełbie we łbie.
Cztery światy: od parującego piekła do lodowatej tundry. Cztery światy, których ekstremalne temperatury były jednak do zniesienia, których powietrze i woda nadawały się do użytku. Było to wręcz niewiarygodne, fantastyczne — a przecież prawdziwe.
Członkowie Grupy Eksploatacyjnej nie byli szaleni — wybrali Lilith jako bazę główną i założyli obóz na pięknej wyspie, położonej w tropikalnej lagunie. Mniej więcej po tygodniu od wylądowania wysłano mniejsze zespoły na pozostałe trzy planety, by założyły tam tymczasowe bazy.
Wszystkie Grupy Eksploatacyjne zostały poddane przez Konfederację ścisłej kwarantannie, obejmującej wszelkie kontakty zewnętrzne, także handlowe i wojskowe. Wstępne badania miały trwać co najmniej rok. W tym czasie członkowie grup byliby zarówno świnkami morskimi, jak i badaczami obstukującymi i sondującymi otoczenie, zanim pozwolono by komukolwiek innemu postawić stopę na którymś z tych światów. Dysponowali wahadłowcem przystosowanym do lotów wewnątrz systemowych, a także pojazdami do poruszania się w atmosferze i na powierzchni planet, ale nie udostępniano im statków kosmicznych do podróży międzygwiezdnej. Byłoby to bardzo ryzykowne; człowiek sparzył się już zbyt wiele razy, by podjąć takie ryzyko.
Naukowcy nadali mu długą i niezrozumiałą nazwę, ale wszyscy i tak nazywali go „organizmem Wardena” albo nawet „żyjątkiem Wardena”. Było to maleńkie stworzonko, nie przypominające żadnej ze znanych form życia i dlatego odkryto je o wiele za późno. Występowało absolutnie wszędzie: Podłączone było do każdej molekuły ciał stałych, a także cieczy, jakie tylko występowały na Lilith — zarówno organicznych jak i nieorganicznych — będąc praktycznie składnikiem ich struktury molekularnej. Nie było inteligentne, nic tak małego i elementarnego nie mogło myśleć — ale było wszechobecne i… wiedziało, czego chce. Nie podobały mu się cząsteczki, w których nie umiało się zagnieździć i niszczyło wszystko, co było dla Lilith obce, zamieniając w pył wszystkie urządzenia, a nawet ubrania badaczy. „Organizm Wardena” nie mógł przeżyć w związkach syntetycznych, a wiele z tego, co Grupa Eksploatacyjna używała i nosiła było syntetykami. Sami naukowcy i część ich instrumentów zbudowani byli na bazie węgla organicznego, z którym wardenowski organizm radził sobie bez najmniejszego trudu. Przedostał się więc bardzo szybko do wszystkich komórek i zadomowił się w nich; modyfikując je w sposób ułatwiający mu symbiotyczne współżycie. Stanowiło to jednak niewielką pociechę dla sześćdziesięciu dwóch wstrząśniętych i nagich uczonych, iż od tej pory nie muszą się przejmować przeziębieniami, a nawet drobnymi skaleczeniami, które goić się miały same z siebie.
Założenie baz na trzech pozostałych światach spowodowało — jak przypuszczano — nieświadome przeniesienie tam „organizmu Wardena” przez tych, którzy się na nich osiedlili. Naturalnie planety te różniły się znacznie od Lilith, charakteryzowały się bowiem inną grawitacją, innymi poziomami promieniowania i inną równowagą atmosferyczną. „Organizm Wardena” nie był w stanie zaadaptować całych tych światów do standardu Lilith, ale to supermikroskopijne stworzonko posiadało piekielny wręcz instynkt przetrwania. Na przykład na Meduzie — przystosowało do siebie organizmy nosicieli — ludzi, roślin i zwierząt — zapewniając im, a tym samym i sobie, przeżycie w tamtejszych warunkach. Na Cerberze i Charonie wytworzył w organizmach nosicieli taki stan równowagi, który mu najbardziej odpowiadał. Produktem ubocznym były dość dziwne zmiany fizyczne u zainfekowanych osobników.