Przygotowania do tej misji mogłyby nam zająć nawet cztery miesiące; Koril dał nam cztery dni. Kiedy już podjął decyzję, chciał natychmiast rozpocząć działania. Powiedział, że każdego z nas wybrał z jakiegoś konkretnego powodu, jednak niektórych z tych jego powodów można się było znacznie łatwiej domyślić niż innych.
Wydawało się, iż ja zostałem włączony do grupy, dlatego że Koril, tak jak i wielu członków Bractwa, na których polowałem przez większą część swego życia, miał bardzo dobrą opinię na temat skuteczności skrytobójców z Konfederacji, opinię, którą w rozmowach z nim starałem się jeszcze umocnić. Zaskoczyło mnie nieco, iż pozwolił Darvie iść z nami, jednak ona zwróciła mi uwagę na to, że swoją słabość w dziedzinie czarów rekompensuje umiejętnościami wykorzystania broni i walki wręcz. Ciężko pracowała nad rozwinięciem tych umiejętności i nie chciałbym znaleźć się na jej drodze kiedy była zdecydowana dokądś iść. Jeśli jej przeciwnik byłby równy lub słabszy od niej w kontrolowaniu siły wa, lub któreś z nas nie pozwoliłoby mu tej siły użyć, byłby na pewno martwym przeciwnikiem. Zala, czy raczej Kira była znacznie ciekawszym przypadkiem; wiedziała, że Koril nie ufa jej bardziej niż ja sam. Jeśli postępowałaby szczerze, byłaby oczywiście nieoceniona, ale równie dobrze mogła okazać się koniem trojańskim wewnątrz naszej grupy, gotowym nas zdradzić, kiedy już się znajdziemy wewnątrz Zamku.
Reszta członków wyprawy to najlepsi czarty Korila, o czym świadczyła głoska „K” występująca przed ich imionami, którą to głoskę przyjmowali, kiedy dopuszczano ich do bractwa najlepszych. Była ona jak tytuł czy odznaka, świadcząca o randze… i kiedy sobie z tego zdałem sprawę, wiele rzeczy stało się dla mnie jasnych. Z nich wszystkich jedynie Morah nigdy nie przyjął czarcowego imienia.
Grupa nasza nie była pozbawiona pewnych interesujących umiejętności. Prócz mnie i Darvy znajdował się w niej Ku, jeszcze jeden odmieniec, choć o prawie całkowicie ludzkim wyglądzie; drobny; ciemny człowieczek o szczurzej twarzy. Prowadził on raczej nocny tryb życia i wyposażony był w sonar, który mógł się okazać dla nas wielce użyteczny. Ponadto posiadał trochę irytującą umiejętność czepiania się ścian i sufitów na podobieństwo muchy. Było oczywiste, że niezależnie od tego, czy ktoś inny uczynił z niego odmieńca, czy też nie, przyswoił on sobie kilka bardzo przydatnych umiejętności:
Kaigh był potężnym, owłosionym, niedźwiedziowatym mężczyzną o groźnym wyglądzie i być może odpowiadającej temu wyglądowi złośliwej naturze. Kiedyś podobno był oficerem Konfederacji, stacjonującym na. pograniczu. Nie umiał się powstrzymać od brania łapówek i wymuszania na różne sposoby pieniędzy od innych. Kamil był dość typowym przedstawicielem światów cywilizowanych; młodszy ad Korila, nie wyróżniał się niczym specjalnym. Kindel była drobną, żylastą kobietą z obrzydliwie długimi paznokciami i ogoloną głową. Jej zimne, czarne oczy wydawały się nieproporcjonalnie duże i pozostawały w jakimś ciągłym, nerwowym ruchu. Krugar miała wygląd kobiety ze światów cywilizowanych. Była w średnim wieku i nie posiadała żadnych widocznych, wyróżniających ją cech. Uświadomiłem sobie, że z nas wszystkich wyłącznie Darva jest na Charonie autochtonką.
Od początku też zdawałem sobie ;sprawę z tego, iż Darva i ja jesteśmy największymi i najbardziej oczywistymi celami. W ciągu tych kilku miesięcy udało nam się zmaleć do dwustu czterech centymetrów, ale i tak górowaliśmy wzrostem nad pozostałymi. Naturalnie nasz wygląd, choć w ogromnym stopniu ludzki, ciągle zdradzał, że jesteśmy odmieńcami. Oboje dysponowaliśmy wielką siłą fizyczną i zadziwiającą zwinnością. Ćwiczyliśmy bardzo dużo, by cechy te zachować.
Opuściliśmy twierdzę Korila drogą powietrzną, dokładnie tak samo, jak tam przybyliśmy, tyle że tym razem — w kabinie pasażerskiej na grzbiecie tego wielkiego stworzenia, a nie w jego szponach. Zala wzbraniała się naturalnie przed tą podróżą, ale w jakiś sposób została uspokojona przez Kirę. Doszedłem do wniosku, że ta podróż była równie niewygodna jak tamta pierwsza, tak samo nami trzęsło, ale zniosłem ją bez trudu. Musieliśmy się przecież trzymać harmonogramu.
Naturalnie nie ośmieliliśmy się lądować w pobliżu samego Zamku. Ponieważ nie było w okolicy odpowiednich terenów nadających się do bezpiecznego lądowania dla tych ogromnych stworzeń, wykorzystaliśmy miejsce oddalone, ponad czterdzieści kilometrów na południowy zachód od siedziby charonejskiego rządu, a potem wspólnymi siłami pomogliśmy zwierzęciu wystartować.
Nasze wyposażenie było zadziwiająco skromne. Koril zaryzykował wzięcie kilku pistoletów laserowych, z założeniem jednakże, że z różnych powodów, wcześniej lub później i tak będziemy musieli się ich pozbyć. Mieliśmy ze sobą również broń palną i amunicję, której użycie przećwiczyliśmy wcześniej bardzo dokładnie na strzelnicy w bazie. Darva nigdy nie opanowała do końca obsługi pistoletów laserowych, ale była prawdziwą ekspertką, jeśli chodzi o broń palną; zupełnie odwrotnie niż ja. Ponadto kilkoro z nas, włącznie z Darvą, niosło ze sobą tę najbardziej starożytną ze wszystkich rodzajów broni — miecze, inni zaś mieli niewielkie, ale zabójczo niebezpieczne sztylety. Potężnie zbudowany Kaigh posiadał też kuszę, starożytną broń, o której tylko czytałem. Nigdy wcześniej nie miałem okazji oglądać tej fascynującej broni.
Nie mieliśmy przy sobie żadnych papierów ani dokumentów. Wszystkie niezbędne informacje zostały zapisane za pomocą hipnozy wprost w naszych umysłach, co oszczędzało i ciężaru, i ewentualnych problemów. Wszyscy byliśmy ubrani w rodzaj zielonych mundurów, jakich żołnierze używają w lasach. Strój Darvy i mój własny miały specjalny krój, dostosowany do naszych kształtów. Prócz sprasowanej żywności w specjalnych opakowaniach i manierek, nie mieliśmy już nic więcej.
W drodze odżywialiśmy się przez transmutację. To fascynująca metoda. Tak, jak Garal zamienił kiedyś poncz owocowy w kwas, a Korman przywrócił go do stanu pierwotnego, tak teraz nasi czarcy zamieniali praktycznie każdy materiał roślinny występujący w lesie w tę potrawę, której zażądaliśmy. Do dzisiaj nie jestem pewien, czy rzeczywiście spożywaliśmy materiał poddany transmutacji, czy po prostu jedliśmy liście, a tylko wmówiono nam, że jemy smaczne i wybrane przez nas pożywienie. W końcu to żadna różnica. Nasze ciała nie tylko przyjmowały ten pokarm, ale też potrafiły zrobić z niego właściwy użytek.
Na dojście do Zamku mieliśmy dwa i pół dnia, a to oznaczało, że marsz nie musiał być nazbyt forsowny. Niemniej droga prowadziła przez trudny teren dżungli, a nawet Darva i ja nie najlepiej czuliśmy się w tym środowisku. Kiedy zbliżyliśmy się do gór, dżungla ustąpiła miejsca gęstym lasom, a następnie lasy się przerzedziły, było coraz więcej polan i nagich skał. Szło się teraz ciężko, tym bardziej że musieliśmy się trzymać z dala od uczęszczanych dróg. Większość otwartych przestrzeni pokonywaliśmy nocą. Po raz pierwszy wykorzystaliśmy też czary Korila związane z nocnym widzeniem, ale tak naprawdę, to doskonałe oczy Ku ratowały nas przed skręceniem sobie karku.
Rankiem wyznaczonego dnia dotarliśmy do miejsca, w którym mieliśmy zanurzyć się w jaskinie. Było to zupełnie niezłe miejsce. Opodal, za niewielkim laskiem, znajdowała się opadająca stromo w dół skała, z której rozciągał się świetny widok na leżącą poniżej dolinę. Zamek, groźniejszy w rzeczywistości niż na zdjęciach, widoczny był z każdego punktu.
Rozłożyliśmy się, czekając na późne popołudnie, kiedy to miała się zacząć prawdziwa robota. Zmiany warty były krótkie i każdy próbował wykorzystać tyle snu, ile tylko zdołał. Zauważyłem, że Zali nie było wśród pełniących wartę.