Staliśmy wszyscy gapiąc się na tę salę. Nie mogłem powstrzymać cichego westchnienia podziwu.
— Jak w starożytnej baśni — zauważyłem.
Koril rozejrzał się wokół płonącymi oczyma.
— Jest tutaj więcej mocy, niż mieli jej owi starożytni królowie — odparł poważnym tonem. — To siedziba rządu Charona. Siadywałem kiedyś na tym tronie. Znam dobrze to miejsce. — Z głosu jego zniknął ten nieco rozmarzony, senny ton. — Zmieniła wystrój. W pewnym sensie, szkoda. Miałem tu, na tych ścianach, wielkie dzieła sztuki zrabowane z najlepszych muzeów Konfederacji. Mimo wszystko, nie wygląda to najgorzej.
— Daruj sobie uwagi na temat dekoracji wnętrz wtrąciła Kira. — Gdzież, do diabła, podziewa się nieprzyjaciel?
W tym momencie wyczułem jakiś ruch za tronami i zobaczyłem, jak pistolet Kiry unosi się do góry. Koril powstrzymał natychmiast jej dłoń.
— Nie ma sensu palić tego miejsca — powiedział. — A im nie jesteś w stanie uczynić żadnej krzywdy tą zabawką.
Zza foteli wynurzyło się pięć postaci. Wszystkie miały na sobie wyszywane złotem szaty w tym samym karmazynowym kolorze, co wystrój komnaty. Wszystkie postacie miały na głowach szkarłatne kaptury. Wyglądały niesamowicie i robiły olbrzymie wrażenie, co zresztą zapewne było ich celem.
Koril uśmiechnął się lekko i ruchem dłoni przywołał współtowarzyszy, z którymi utworzył jedną złączoną rękoma linię.
Postaci podeszły na skraj sceny — i tam się zatrzymały. Również i one utworzyły linię, jednak nie dotykając jedna drugiej.
Troje z nich było kobietami. Zauważyłem, że jedną z tych osób był Karman… jedyna znajoma mi twarz. Żadne z nich nie wyglądało na szczególnie przejęte zaistniałą sytuacją.
— Tylko pięcioro? — zapytał Koril uprzejmie. Jestem wstrząśnięty.
— I tak za wiele jak dla was — odparł Korman w imieniu grupy. — Nie spędzamy tu tyle czasu, jak to bywało za twoich czasów, Tulio. Nie musimy…
Po tych słowach cała piątka uniosła się na wysokość mniej więcej metra i przesunęła do przodu poza krawędź sceny. Wstrzymaliśmy oddech, bowiem zdaliśmy sobie sprawę, że nie jest to żadna Wardenowska sztuczka. Oni naprawdę to robili.
— Sztuczki kuglarskie, Dieter? — spytał Koril pogardliwie. — Sądziłem, że już dawno mamy je za sobą.
— To nie sztuczki — odpowiedziała jedna z kobiet.
— Nie jesteśmy już tacy, jakimi nas znałeś. Tulio. Jesteśmy nieśmiertelni, równie potężni ciałem, jak i naszym wa, z umysłami sprawniejszymi od waszych ludzkich umysłów.
— W taki więc sposób zapewniła sobie waszą lojalność — powiedział Koril. — Za pomocą nowego modelu obcych robotów. Służycie jej teraz, bo jesteście zaprogramowani na służenie! Nie jesteście już ludźmi… jesteście jedynie maszynami.
— Nie jesteśmy „jedynie maszynami”, Tulio — odparł Korman. — Przyznaję, że nigdy przedtem nie słyszałem słowa „zaprogramowani” użytego w formie obelgi, jednak mimo wszystko mylisz się. Byliśmy wśród tych, którzy z własnej woli zdecydowali się wyrzucić cię stąd, Tulio. Z własnej woli. I żadne z nas nigdy tej decyzji nie żałowało. Gdybyśmy zechcieli, sami moglibyśmy opuścić to miejsce. Opuścić w sensie jak najbardziej dosłownym. Wa w naszym wnętrzu umiera — tak jak i umarłoby w tobie — ale pozostawia nas żywymi i pełnymi… i w jeszcze większym stopniu niż przedtem — ludźmi.
— Czy moglibyśmy… zbadać te wasze nowe, fantazyjne stroje? — spytał Koril, a my wszyscy domyśliliśmy się Lez trudu, że nie chodzi mu o stroje w sensie dosłownym.
— Proszę bardzo. Jesteśmy w stanie oszukać każdy skaner, przejść pozytywnie każdy test… spójrz jednak na nas takich, jakimi rzeczywiście jesteśmy. Nie krępuj się, Tulio… i także wy, pozostali. Niewątpliwie jesteście potężni, skoro doszliście aż tak daleko. Jednak bez żadnych sztuczek!
— Nigdy bym sobie nie pozwolił na coś takiego. Koril zrobił obrażoną minę.
Po tych słowach cała czwórka sięgnęła swym Wardenowskim zmysłem do piątki unoszącej się w powietrzu:
— Dostrzegasz naszą wyższość — ciągnął Korman, nie tyle się chełpiąc, co jedynie stwierdzając oczywisty fakt. Jesteś dobrym człowiekiem, Tulio. Służyłeś kiedyś dobrze i Charonowi, i Bractwu. Czy nie widzisz, że właśnie teraz odbywa się rewolucja? Czyż jesteś talk stary i ślepy, i tak pełen uprzedzeń, że nie możesz dostrzec, że twoje ideały stają się teraz rzeczywistością?
Pomyślałem sobie, że byli bardzo, ale to bardzo pewni siebie. Niepokojąco pewni siebie. Wiedziałem jednak, iż taka pewność siebie bywa przyczyną klęski. Nie miałem pojęcia, co takiego mógł Koril ukrywać w rękawie, jednak na wszelki wypadek dałem znak Darvie i wycofaliśmy się pod ścianę, jak najdalej od tej przestrzeni pomiędzy dwiema grupami czarców. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł; nachyliłem się przeto do niej i wyszeptałem:
— Widzisz tę wnękę, tę tam alkowę, po lewej stronie sceny? Założę się, że to wszystko dociera do… wiesz, kogo.
— To wielce prawdopodobne — skinęła głową. Kiedy zamierzasz spróbować?
— Dzielna dziewczyna! Nie wcześniej niż oni zaczną robić to, co zamierzają zrobić. Prawdopodobnie całkowicie zignorują naszą obecność; przynajmniej mam taką nadzieję. Nie stanowimy dla nich żadnego zagrożenia.
— Ruszę za tobą — szepnęła, i ponownie zwróciliśmy całą naszą uwagę na rozgrywające się wypadki.
— No i co, Tulio? — mówił Korman. — To wszystko może być również twoje. I całej waszej czwórki. Nieśmiertelne, doskonałe ciała, w każdej chwili zdolne do opuszczenia tego więzienia. Zdolne rządzić imperium.
— To teraz jest już i imperium, co? — Koril uśmiechnął się. — A kimże ja w nim byłbym? Lordem… czy zaprogramowanym sługą?
Korman wzruszył ramionami.
— Naturalnie, twoje stare stanowisko jest już zajęte. Mógłbyś jednak przewodzić Synodowi w sposób, że tank powiem, naturalny. I tak przecież nigdy nie byłeś zachwycony swą rolą władcy.
— To prawda — Koril westchnął. — A jednak nie mogę przyjąć twej propozycji, i to z dwóch powodów. Nie ufam tym twoim obcym przyjaciołom w stopniu takim jak ty wydajesz się im ufać… Choć jestem przekonany, że zapewne doszłoby i do tego, po otrzymaniu przeze mnie takiego nowiutkiego, udoskonalanego ciała. Bez gwarancji, której ty mi dać nie możesz, że nikt nie będzie ingerował w mój umysł, nie mogę przyjąć twej propozycji. Jeśli zaś chodzi o powód drugi… pamiętasz Jatika?
Korman wydawał się zastanawiać przez moment, po czym twarz jego nagle się rozjaśniła.
— Naturalnie. Ten lisek. Czarc z Diamentowej Skały. Najbardziej dziwaczny z psychopatów, jakich mieliśmy tu na Charonie. O ile pamiętam, zginął na pustyni.
— Zabity w drodze do mnie. — Koril skinął głową. — Jednak zdążył złożyć raport przed śmiercią, Dieter. Widział tych twoich przyjaciół, tych obcych. Powiedz mi Dieter… Cóż mogło być tak przerażającego dla człowieka takiego, jak Jatik, że nazwał to złem wcielonym? Przez kilka ostatnich lat pytanie to dręczy mnie i stanowi bodziec do działania. Jest również głównym powodem, dla którego tu jestem.
— Zło? — Korman roześmiał się. — Lord Szatana, Agent Niszczyciela pyta mnie o zło? A cóż ten drobny psychopata mógł wiedzieć na temat zła? Inni, tak… niewiarygodnie imni. Obcy w wielu znaczeniach tego sława. Ale „wcielone zło”`? Były Władca Ro,mbu, Lord Najświętszego Zakonu Bractwa mówi o złu? — ponownie się roześmiał.
— Teraz! — krzyknął Koril.
W tej samej chwili śmiech ucichł, bowiem fala Wardenowskiej mocy, co najmniej równa siłą tej, jaką widziałem na niższym poziomie, runęła z oślepiającą prędkością wprost na Kormana. Zaskoczony — a wyposażony jedynie w prosty, osobisty ekran — na naszych oczach wybuchnął płomieniem tak jasnym i intensywnym, że nie mogłem nań patrzeć.
Pozostali, nie zaangażowani w rozmowę z Korilem i mniej pewni swej macy niż ich przywódca — jakby nie było, żadne z nich nie zdołałoby zabić Korila, czy chociażby doprowadzić do jego uwięzienia — odpowiedzieli całą swą mocą. Nie zwracając uwagi na Kormana, który tymczasem padł na podłogę i zamienił się w cuchnącą kałużę, każdy z naszych czarców wziął na siebie jednego z przeciwników.
Nie byłem pewien, w jaki sposób udało im się stopić robota tego typu — robota, który był w stanie przeniknąć do Dowództwa Systemów Militarnych i przechytrzyć wszystkie urządzenia zabezpieczające, jakimi dysponowała Konfederacja. Nie miałem jednak zamiaru stać bezczynnie i zadawać pytań. Przesunąłem się powoli i ostrożnie w kierunku owej alkowy, a Darva poszła za mną. Tak, jak przypuszczaliśmy, nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi.
Mimo to, po dojściu do alkowy zatrzymałem się i obejrzałem za siebie. Teraz to już nie było jedynie aa, siła woli przeciw sile woli. Czarcy Synodu parli naprzód, jednak czwórka pod kierunkiem Korila poczęła skręcać i kluczyć, tworząc przy tym jakiś skomplikowany wzór geometryczny. Jego natura i złożoność były tego rodzaju, iż począł on zakłócać równowagę powietrza pomiędzy dwiema grupami przeciwników. Choć brzmi to niewiarygodnie, ujrzałem tam drgania i falowanie, a potem wyładowania autentycznej, widzialnej energii — tworzące się elektryczne pioruny, wpierw nieuporządkowane, a następnie rozgałęziające się pionowo i… celowo.
— Na bogów! Oni tworzą swój własny wicher tabar! — krzyknęła Darva.
— Zabierajmy się stąd! Natychmiast! — zawołałem do niej i zanurkowaliśmy do alkowy.
Szczerze mówiąc, miejsce to zupełnie nie pasowało do tego, co znajdowało się na zewnątrz. Było ciemne, wilgotne i cuchnące. Stały tam jakieś meble i inne przedmioty, a poza tym urządzenia do operowania zasłonami i tym wszystkim, co znajdowało się w komnacie. Z tyłu pomieszczenia zobaczyłem korytarz rozwidlający się w dwu kierunkach; jeden prowadził wprost do widocznej nawet stąd windy. Najwyraźniej było to przejście dla personelu technicznego. Wybraliśmy ten drugi i zanurzyliśmy się w nim, słysząc za sobą huk, grzmoty i trzaski wyładowań potężnej energii. To, co się działo w tamtej komnacie, na pewno stanowiłoby widok najciekawszy w naszym życiu, jednocześnie mogło to nasze życie… znacznie skrócić.
Na końcu korytarza ujrzeliśmy, prowadzące w górę, drewniane schody. Zawahaliśmy się. Darva spojrzała na mnie.
— A gdzie jest Kira, czy Zala, czy jak tam ona się, do diabła, nazywa?
— Nie wiem — pokręciłem głową. — Nie zauważyłem. Przypuszczam, że jest tam, skąd przyszliśmy. Zapomnij o niej… na razie.
Poszedłem przodem, powoli i ostrożnie, trzymając w dłoni gotowy do użytku pistolet laserowy.
Doszedłem do szczytu schodów, zatrzymałem się i poczekałem na Darvę. Nie wiem, kogo lub co spodziewałem się tam spotkać, ale na pewno nie miał to być Yatek Morah.