Anna położyła na stół ostatni przedmiot, pierścionek z turkusem. Potem siedziała przez chwilę zamyślona, marszcząc brwi.
– Bransoletka – powiedziała w końcu.
– Jaka bransoletka?
– Powinna tu być bransoletka z malutkimi konikami. Nosiła ją codziennie w średniej szkole. Miała bzika na punkcie koni… – Anna uniosła głowę z wyrazem zdumienia na twarzy. – Była bezwartościowa! Zrobiona z cyny. Po co miałby ją zabierać?
Rizzoli spojrzała na torbę, do której schowała łańcuszek.
Była już teraz pewna, że należał kiedyś do Diany Sterling. Dobrze wiem, gdzie znajdziemy bransoletkę Eleny, pomyślała. Na przegubie kolejnej ofiary.
Rizzoli stanęła na ganku przed domem Moore’a, machając triumfalnie przezroczystą plastikową torbą, w której był łańcuszek.
– Należał do Diany Sterling. Rozmawiałam właśnie z jej rodzicami. Nie zdawali sobie sprawy, że zginął, póki do nich nie zadzwoniłam.
Moore wziął do ręki torbę, ale jej nie otworzył. Trzymał ją przed sobą, patrząc na widoczny w środku zwinięty złoty łańcuszek.
– To materialny dowód na istnienie związku między tymi dwoma sprawami – stwierdziła Rizzoli. – Sprawca zabiera przedmiot należący do jednej ofiary i zostawia go przy zwłokach drugiej.
– Nie mogę uwierzyć, że przeoczyliśmy ten szczegół.
– Hej, wcale nie!
– Ty go nie przeoczyłaś. – Spojrzał na nią z takim podziwem, że poczuła się o metr wyższa. Moore nie był facetem, który miał zwyczaj klepać kogoś po plecach czy głośno wychwalać. W istocie nie przypominała sobie, by kiedykolwiek podnosił głos z gniewu czy podniecenia. Ale gdy widziała takie spojrzenie – brew uniesioną z wyrazem aprobaty i usta wykrzywione w lekkim uśmiechu – stanowiło to dla niej najwyższą pochwałę.
Czerwieniąc się z zadowolenia, sięgnęła po torbę z jedzeniem na wynos, którą przyniosła.
– Chcesz coś zjeść? Wpadłam po drodze do chińskiej restauracji.
– Nie musiałaś tego robić.
– Owszem. Chyba jestem ci winna przeprosiny.
– Za co?
– Za dzisiejsze popołudnie. Za tę idiotyczną historię z tamponem. Stanąłeś w mojej obronie i próbowałeś mi pomóc. Głupio się zachowałam.
Zaległo niezręczne milczenie. Stali obok siebie, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, dwoje ludzi, którzy mało się znają i próbują przełamać pierwsze lody.
W końcu Moore uśmiechnął się i jego surowa zwykle twarz nabrała nagle znacznie młodszego wyglądu.
– Umieram z głodu – oznajmił. – Dawaj jedzenie.
Śmiejąc się, weszła do jego domu. Była tam po raz pierwszy, więc rozejrzała się ciekawie, zauważając wszystkie elementy wystroju, które świadczyły o kobiecej ręce. Perkalowe zasłony, akwarele z kwiatami na ścianie. Nie tego się spodziewała. Do diabła, to mieszkanie miało bardziej kobiecy charakter niż jej własne.
– Wejdźmy do kuchni – powiedział. – Mam tam swoje papiery.
Poprowadził ją przez salon, w którym stał klawesyn.
– O, grasz? – spytała zaintrygowana.
– Nie, należy do Mary. Ja nie mam słuchu.
„Należy do Mary”. Użył czasu teraźniejszego. Uzmysłowiła sobie nagle, dlaczego w tym domu wyczuwało się tak bardzo obecność kobiety. Wszystko czekało tu na jej powrót. Na klawesynie stało zdjęcie, na którym widniała opalona twarz o uśmiechniętych oczach i z rozwianymi na wietrze włosami.
Twarz Mary. Jej perkalowe zasłony wisiały nadal w domu, do którego miała już nigdy nie wrócić.
Znalazłszy się w kuchni, Rizzoli postawiła torbę zjedzeniem „a stole, obok sterty skoroszytów. Moore poszperał w nich i znalazł ten, którego szukał.
– Protokół z oględzin lekarskich Eleny Ortiz – oznajmił, wręczając go jej.
– Doktor Cordell to wygrzebała?
Moore uśmiechnął się ironicznie.
– Otaczają mnie kobiety bardziej kompetentne niż ja.
Rizzoli otworzyła skoroszyt i zobaczyła fotokopię nabazg-ranej odręcznie notatki.
– Masz tłumaczenie tych gryzmołów?
– Mówiłem ci już przez telefon. Niezgłoszony gwałt. Nie pobrano wymazu, nie ma DNA sprawcy. Nawet rodzina Eleny o niczym nie wiedziała.
Rizzoli zamknęła skoroszyt i odłożyła go na stertę papierów.
– Chryste, Moore. Ten stół jest tak samo zawalony jak mój. Nie ma gdzie zjeść obiadu.
– Tobie też ta sprawa wypełnia całe życie, prawda? – stwierdził, odsuwając na bok skoroszyty, by zrobić miejsce.
– Co to za życie? Sen. jedzenie, praca. Jeśli mam szczęście, spędzam wieczorem godzinkę ze starym kumplem, Dave’em Lettermanem.
– Nie chodzisz na randki?
– Randki? – Prychnęła pogardliwie, wyciągając kartony z jedzeniem i rozkładając na stole serwetki i pałeczki. – O, tak. Muszę się oganiać od facetów. – Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że zabrzmiało to jak skarga – zupełnie wbrew jej intencjom. Dodała więc szybko: – Wcale się nie użalam. Jeśli muszę pracować w weekend, nikt mi przynajmniej nie marudzi z tego powodu. Nie cierpię mazgajów.
– Nic dziwnego. Jesteś ich przeciwieństwem. Dobitnie mi tego dziś dowiodłaś.
– Tak, tak. Już cię chyba przeprosiłam.
Wyjął z lodówki dwa piwa i usiadł naprzeciwko niej. Miał podwinięte rękawy koszuli i wydawał się odprężony jak nigdy. Podobał jej się. Nie był teraz posępnym świętym Tomaszem, lecz facetem, z którym mogła sobie pogawędzić i pożartować. Facetem, który – gdyby tylko zechciał – mógł zawrócić dziewczynie w głowie.
– Nie musisz być zawsze twardsza niż wszyscy – stwierdził.
– Owszem, muszę.
– Dlaczego?
– Bo oni mnie nie doceniają.
– Kto?
– Tacy faceci jak Crowe i porucznik Marąuette.
Wzruszył ramionami.
– Zawsze się paru takich znajdzie.
– Czemu akurat ja muszę na nich trafiać? – Otworzyła piwo i pociągnęła łyk. – Właśnie dlatego tobie pierwszemu powiedziałam o tym łańcuszku. Nie będziesz przypisywał sobie zasługi.
– To przykra chwila, gdy ludzie zaczynają się licytować, kto czym się wykazał.
Wzięła do ręki pałeczki i wetknęła je do kartonu z kurczakiem kung pao. Był diabelnie pikantny, taki, jak lubiła. W kwestii ostrych potraw Rizzoli też nie okazywała się mazgajem.
– Kiedy pracowałam nad pierwszą dużą sprawą w obyczajówce i narkotykach – powiedziała – byłam jedyną kobietą w sześcioosobowym zespole. Po zakończeniu śledztwa zwołano konferencję prasową. Były kamery, tłum dziennikarzy. I wiesz co? Wymieniono z nazwiska wszystkich detektywów oprócz mnie. – Pociągnęła kolejny łyk piwa. – Postaram się, żeby to się nigdy nie powtórzyło. Wy, faceci, możecie skoncentrować całą uwagę na sprawie i dowodach, a ja tracę mnóstwo energii tylko na to, by ktoś zechciał mnie wysłuchać.
– Ja cię słucham, Rizzoli.
– To miła odmiana.
– A Frost? Masz z nim problemy?
– Frost jest w porządku – stwierdziła. – Żona dobrze go wyszkoliła.
Oboje wybuchnęli śmiechem. Słysząc, jak Barry Frost mówi do żony przez telefon: „Tak, kochanie; nie, kochanie”, nie miało się cienia wątpliwości, kto rządzi w ich domu.
– Dlatego nie zajdzie zbyt wysoko – stwierdziła. – Nie ma w sobie ognia. Jest domatorem.
– Nic w tym złego. Też chciałbym mieć rodzinę. Podniosła wzrok znad kartonu i zauważyła, że nie patrzy na nią, tylko wpatruje się w łańcuszek. W jego głosie pobrzmiewała nuta goryczy i Rizzoli nie wiedziała, co odpowiedzieć. Uznała, że najlepiej będzie milczeć.
Odetchnęła z ulgą, gdy powrócił do sprawy śledztwa. W ich świecie zabójstwo było zawsze bezpiecznym tematem.
– Coś tu nie gra – oznajmił. – Ta historia z biżuterią nie ma sensu.