Jak sama Mary.
Nacisnął dzwonek. Po chwili drzwi otworzyły się szeroko i zobaczył uśmiechniętą twarz kobiety, tak podobnej do Mary, że poczuł bolesny skurcz. Rosę Connelly miała niebieskie oczy i okrągłe policzki swojej córki i pomimo jej siwych włosów i zmarszczek nie można było żywić wątpliwości, że jest matką Mary.
– Co za miła niespodzianka, Thomas! – powiedziała. – Dawno cię nie widziałam.
– Przepraszam, Rosę. Brak mi ostatnio czasu. Nieraz nie wiem, jaki jest dzień tygodnia.
– Słyszałam w telewizji o tych zabójstwach. Co za koszmar!
Wszedł do domu i wręczył jej stokrotki.
– Co prawda, masz już chyba dość kwiatów… – stwierdził z przekąsem.
– Nigdy nie jest ich za dużo. Wiesz, jak kocham stokrotki.
Napijesz się mrożonej herbaty?
– Chętnie, dziękuję.
Usiedli w salonie, popijając herbatę. Była słodka i aromatyczna, taka, jaką pito w Karolinie Południowej, skąd Rosę pochodziła. Nie smakowała zupełnie jak gorzki napój z Nowej Anglii, który Moore znał z dzieciństwa. Pokój także był słodki i beznadziejnie staroświecki jak na bostońskie standardy, przeładowany perkalem i ozdóbkami. Ale jakże przypominał mu Mary! Była tam wszechobecna. Na ścianach wisiały jej zdjęcia, a półki zdobiły trofea z zawodów pływackich. W salonie stał fortepian, na którym grała jako dziecko. Duch tego dziecka był nadal obecny w domu, w którym się wychowała. Rosę, strażniczka płomienia, była tak podobna do swej córki, że Moore odnosił czasem wrażenie, jakby to Mary patrzyła na niego swymi niebieskimi oczami.
– Wyglądasz na zmęczonego – stwierdziła.
– Czyżby?
– Nie miałeś urlopu, prawda?
– Odwołali mnie. Byłem już w samochodzie. Wybierałem się do Maine, z wędkami w bagażniku. Kupiłem nowy sprzęt. – Westchnął ciężko. – Brakuje mi jeziora. To jedyne, za czym tęsknię przez cały rok.
Mary dzieliła jego tęsknoty. Spojrzał na trofea na półce. Była dzielną syrenką, która chętnie spędziłaby życie w wodzie, gdyby urodziła się ze skrzelami. Pamiętał, z jaką łatwością przepłynęła kiedyś w poprzek jezioro. I jak w hospicjum jej silne ramiona przypominały uschnięte gałązki.
– Kiedy wyjaśnicie tę sprawę, możesz jeszcze pojechać nad jezioro – stwierdziła Rosę.
– Nie wiem, czy potrafimy.
– Skąd ten pesymizm? To do ciebie niepodobne.
– Mamy do czynienia z nietypowym przestępstwem. Rosę. Popełnionym przez człowieka, którego nie jestem w stanie zrozumieć.
– Zawsze ci się udawało.
– Zawsze? – Pokręcił głową z uśmiechem. – Przeceniasz mnie.
– To słowa Mary. Lubiła się tobą przechwalać i powtarzała: „On złapie w końcu, kogo trzeba”. Ale jakim kosztem? – pomyślał, przestając się uśmiechać. Przypomniał sobie noce spędzone poza domem w miejscach zbrodni, stracone kolacje, weekendy, podczas których absorbowała go tylko praca. A Mary cierpliwie na niego czekała. Gdybym mógł przeżyć na nowo choćby jeden dzień, spędziłbym z tobą każdą chwilę, obejmując cię w łóżku i szepcząc ci do ucha czułe słówka pod ciepłą pościelą, pomyślał. Bóg jednak nie daje nam powtórnych szans.
– Była taka z ciebie dumna – powiedziała Rosę.
– A ja z niej.
– Spędziliście razem dwadzieścia pięknych lat. Mało kto otrzymał od losu tyle szczęścia.
– Jestem zachłanny, Rosę. Chciałem więcej.
– I wściekasz się, że los cię tego pozbawił.
– Właśnie. Jestem zły, że to akurat ona musiała mieć tętniaka. Że nie mogli jej uratować. Szlag mnie trafia, że… – Urwał, biorąc głęboki oddech. – Przepraszam. Źle to znoszę. Wszystko jest teraz takie trudne.
– Dla nas obojga – powiedziała cicho.
Patrzyli na siebie w milczeniu. Oczywiście, że wdowie, która straciła jedyną córkę, musiało być nawet ciężej niż jemu. Zastanawiał się, czyby mu wybaczyła, gdyby powtórnie się ożenił. Czy uznałaby, że dopuścił się zdrady? Że złożył głęboko do grobu pamięć o Mary?
Stwierdziwszy nagle, że nie wytrzymuje jej spojrzenia, od-Wrócił głowę z poczuciem winy. Podobnie czuł się tego popołudnia, gdy widok Catherine Cordell nieomylnie wzbudził w nim pożądanie.
Odstawił pustą filiżankę i wstał.
– Powinienem już iść.
– Wracasz do pracy?
– Nie odpocznę, dopóki go nie złapiemy.
Odprowadziła go do wyjścia i stała w progu, gdy podążał przez ogródek do frontowej furtki. Odwróciwszy się, powiedział:
– Zamknij dokładnie drzwi, Rosę.
– Och, zawsze mi to powtarzasz.
– Nie bez powodu. – Szczególnie dziś, pomyślał, machając jej ręką na pożegnanie.
„Bywamy w miejscach, które znamy, a znamy miejsca, w których bywamy”.
Zdanie to powracało do Jane Rizzoli jak irytująca dziecięca wyliczanka, gdy przyglądała się mapie Bostonu, umieszczonej na dużej korkowej tablicy w jej mieszkaniu. Powiesiła ją tam dzień po znalezieniu zwłok Eleny Ortiz. W miarę postępów śledztwa wbijała w mapę coraz więcej kolorowych szpilek. Trzy różne kolory symbolizowały trzy kobiety: biały – Elenę Ortiz, niebieski – Dianę Sterling, a zielony – Ninę Peyton. Szpilki określały rejon, w którym poruszała się dana osoba: jej miejsce zamieszkania i pracy, usytuowanie domów krewnych i przyjaciół, przychodni, którą odwiedzała – krótko mówiąc, naturalne środowisko ofiary. W którymś momencie w trakcie swych codziennych zajęć każda z tych kobiet zetknęła się z Chirurgiem.
„Bywamy w miejscach, które znamy, a znamy miejsca, w których bywamy”.
Gdzie bywał Chirurg? – zastanawiała się. Co stanowiło jego świat?
Jadła na kolację kanapki z tuńczykiem i chipsy, popijając je piwem, i przyglądała się mapie. Powiesiła ją obok stołu i co rano, gdy piła kawę, a także co wieczór przy kolacji – o ile dotarła na czas do domu – przyciągały jej wzrok kolorowe szpilki. Podczas gdy inne kobiety wieszały na ścianach obrazy z kwiatami, piękne pejzaże lub plakaty filmowe, ona wpatrywała się w mapę śmierci, śledząc ruchy ofiar zbrodni.
Oto, do czego sprowadzało się jej życie: do jedzenia, snu i pracy. Zajmowała to mieszkanie już od trzech lat, ale ściany były niemal gołe. Nie miała kwiatów (kto by je podlewał?), ozdóbek ani nawet zasłon. Tylko żaluzje w oknach. Jej dom, podobnie jak całe życie, był podporządkowany pracy. Kochała ją i dla niej żyła. Zapragnęła zostać policjantką w wieku dwunastu lat, gdy podczas lekcji o wyborze zawodu odwiedziła ich szkołę pani detektyw. Najpierw wystąpili pielęgniarka i prawnik, potem piekarz i inżynier. Uczniowie zachowywali się coraz głośniej, strzelając z gumek i rzucając papierowe kulki. Kiedy stanęła przed nimi policjantka z kaburą u boku, w klasie zrobiło się nagle cicho.
Rizzoli zapamiętała to na zawsze. Nigdy nie zapomniała, z jakim podziwem nawet chłopcy patrzyli na tę kobietę.
Teraz sama jest policjantką i choć budzi respekt u dwunastolatków, z dorosłymi mężczyznami nie idzie jej tak łatwo.
Przyjęła strategię: bądź najlepsza! Pracuj więcej niż oni, osiągaj spektakularne sukcesy. Pracowała więc nawet podczas kolacji. Myślała o zabójstwach przy kanapkach z tuńczykiem. Pociągnęła łyk piwa i oparła się o krzesło, patrząc wciąż na mapę. Cierpła jej skóra na widok tej geografii śmierci, miejsc, w których żyły i przebywały ofiary zbrodni. Na zebraniu poprzedniego dnia doktor Zucker – specjalista od psychologii kryminalnej – rzucał fachowymi terminami: punkt zaczepienia, przestrzeń życiowa, warunki środowiska. Cóż, nie potrzebowała jego wymyślnej terminologii ani programów komputerowych, by wiedzieć, na co patrzy i jak interpretować to, co widzi. Wpatrując się w mapę, wyobrażała sobie pełną zwierzyny sawannę. Kolorowe szpilki oznaczały tereny bytowania trzech Pechowych gazel. Diana Sterling obracała się głównie na północy, w rejonie Back Bay i Beacon Hill, Elena Ortiz w okolicach South End, a Nina Peyton na południowym zachodzie, w położonej na przedmieściach dzielnicy Jamaica Plain. Trzy odrębne środowiska, nie mające punktów stycznych.