Spojrzała ponownie w kierunku dachu. Niczego nie widziała ani nie słyszała, ale włosy jeżyły jej się na karku.
– Rizzoli? – zawołał z okna Moore. W milczeniu wskazała na dach, dając mu do zrozumienia, co zamierza.
Wytarła o spodnie wilgotne dłonie i zaczęła wchodzić powoli PO drabinie do góry. Na ostatnim stopniu przystanęła, wzięła głęboki oddech i wysunęła ostrożnie głowę ponad krawędź dachu.
W bezksiężycową noc widać tam było las cieni. Zobaczyła kontury stołu i krzeseł, a także plątaninę gałęzi. Na dachu był ogród. Wdrapała się na pokrytą papą płaszczyznę i wyciągnęła broń. Zrobiwszy dwa kroki, kopnęła butem jakiś przedmiot, który potoczył się z łoskotem. Poczuwszy intensywny zapach pelargonii, zdała sobie sprawę, że wszędzie stoją doniczki z kwiatami. Miała je także pod nogami.
Po lewej stronie coś się poruszyło.
Starała się dostrzec w tym gąszczu cieni ludzką sylwetkę. Zobaczyła w końcu skulonego mężczyznę. Wyglądał jak czarny karzeł.
Uniosła broń i powiedziała:
– Nie ruszać się!
Nie zauważyła, co trzymał w ręce, czym zamierzał w nią rzucić.
Poczuła tylko podmuch powietrza, usłyszała w mroku złowrogi świst i ułamek sekundy później metalowa łopatka uderzyła ją w lewy policzek z taką siłą, że zobaczyła gwiazdy.
Upadła na kolana, czując tak przejmujący ból, że nie mogła złapać tchu.
– Rizzoli? – To był Moore. Nie słyszała nawet, jak wchodził na dach.
– W porządku. Nic mi się nie stało… – Spojrzała z ukosa na miejsce, gdzie czaił się nieznajomy. Nikogo tam nie było. – On tu jest – szepnęła. – Chcę dorwać tego sukinsyna.
Moore zniknął w mroku. Rizzoli trzymała się za głowę, starając się całkiem oprzytomnieć i przeklinając swoją nieostrożność. Z trudem podźwignęła się na nogi. Gniew dodał jej sił. Po chwili stała już pewnie, ściskając w ręce broń.
Moore znajdował się kilka metrów na prawo od niej. Widziała jego sylwetkę na tle stołu i krzeseł.
Ruszyła w lewo, obchodząc dach w przeciwnym kierunku. Pulsujący ból w policzku przypominał jej, że spieprzyła sprawę. Tym razem tak nie będzie. Obserwowała czujnie mroczne kontury rosnących w doniczkach drzewek i krzewów.
Usłyszawszy nagle łoskot i tupot nóg, obróciła się w prawo i zobaczyła, że ktoś biegnie po dachu prosto w jej kierunku.
Moore wrzasnął:
– Stać! Policja!
Mężczyzna nie zatrzymał się.
Rizzoli przykucnęła, celując do niego z broni. Czuła narastający ból. Pałała żądzą zemsty za wszystkie upokorzenia, jakich doznawała, codzienne uszczypliwości i zniewagi, których nie szczędzili jej ludzie pokroju Darrena Crowe’a.
Tym razem cię mam, kanalio, pomyślała. Mężczyzna stanął nagle przed nią i podniósł ręce do góry, ale jej decyzja była nieodwołalna.
Nacisnęła spust.
Mężczyzna zachwiał się.
Strzeliła do niego po raz drugi i trzeci. Szarpnięcia broni sprawiały jej niekłamaną satysfakcję.
– Rizzoli! Przestań!
Krzyk Moore’a dotarł w końcu do jej uszu. Zastygła z bronią w ręku, czując ból i napięcie w mięśniach.
Mężczyzna leżał nieruchomo. Wyprostowała się i podeszła powoli do skulonego ciała. Z każdym krokiem narastało w niej przerażenie na myśl o tym, co zrobiła.
Moore klęczał już przy boku mężczyzny, sprawdzając mu puls. Nie widziała w ciemnościach jego twarzy, ale wyczuwała, że rzuca jej oskarżycielskie spojrzenie.
– On nie żyje, Rizzoli.
– Miał coś… w ręce…
– Nieprawda.
– Widziałam. Jestem tego pewna!
– Podniósł ręce do góry.
– Do cholery, Moore! Miałam prawo strzelać! Powinieneś to potwierdzić!
Usłyszawszy nagle głosy innych policjantów, którzy wchodzili na dach, nie zamienili już ze sobą ani słowa.
Crowe oświetlił leżącego latarką. Rizzoli zobaczyła upiorny widok: martwy mężczyzna miał otwarte oczy, a jego koszula była przesiąknięta krwią.
– Hej, to Pacheco! – oznajmił Crowe. – Kto go załatwił?
– Ja – odparła beznamiętnie Rizzoli.
Ktoś poklepał ją po plecach.
– Dzielna policjantka!
– Zamknij się! – odparowała. – Po prostu się zamknij! – Zeszła oszołomiona po schodach przeciwpożarowych i wróciła do samochodu. Usiadła za kierownicą i poczuła mdłości. Wciąż odtwarzała w pamięci to, co zdarzyło się na dachu. Pacheco biegł w jej kierunku. Widziała tylko jego sylwetkę. Nagle się zatrzymał. Tak, stanął i spojrzał na nią.
Chryste, niech znajdą na dachu broń!
Ale przecież on nie był uzbrojony. Zanim strzeliła, znieruchomiał i podniósł ręce do góry. Ten obraz wrył jej się w pamięć.
Ktoś zapukał w okno samochodu. Barry Frost. Opuściła szybę.
– Marquette cię szuka – oznajmił.
– W porządku.
– Czy coś się stało? Rizzoli, dobrze się czujesz?
– Jakby po twarzy przejechała mi ciężarówka.
Frost pochylił się i spojrzał na jej spuchnięty policzek.
– O kurczę! Dupek sam się prosił, żeby go stuknąć.
Rizzoli też pragnęła wierzyć, że Pacheco zasługiwał na śmierć. Niepotrzebnie się zadręczała. Czyż jej twarz nie stanowiła przekonującego dowodu? Zaatakował ją. Był potworem. Strzelając do niego, wymierzyła od ręki sprawiedliwość. Elena Ortiz, Nina Peyton i Diana Sterling z pewnością by to pochwaliły. Nikt nie opłakuje takich kanalii.
Wysiadła z samochodu. Dzięki Frostowi poczuła się lepiej. Odzyskała siły. Poszła w stronę budynku i zobaczyła, że Marquette stoi przy frontowych schodach. Rozmawiał z Moore’em.
Obaj odwrócili się do niej. Zauważyła, że Moore unika jej wzroku. Był przybity.
– Musisz mi oddać broń, Rizzoli – oznajmił Marquette.
– Strzelałam w samoobronie. On mnie zaatakował.
– Rozumiem, ale znasz zasady.
Spojrzała na Moore’a. Lubiłam cię i darzyłam zaufaniem. Odpięła kaburę i rzuciła ją w kierunku Marquette’a.
– Zastanawiam się czasem, kto tu jest, do cholery, moim wrogiem – powiedziała i odwróciwszy się, poszła z powrotem do samochodu.
Przyglądając się szafie Karla Pacheco, Moore pomyślał, że coś tu nie gra. Na podłodze leżało kilka par butów numer jedenaście, o szerokiej podeszwie. Na półce znajdowały się zakurzone swetry, pudełko ze zużytymi bateriami i drobniakami oraz plik egzemplarzy Penthouse’a.
Usłyszał, jak ktoś otwiera szufladę, i odwróciwszy się, zobaczył Prosta, który – pracując w rękawiczkach – przetrząsał garderobę Pacheco.
– Znalazłeś coś? – spytał Moore.
– Żadnych skalpeli, chloroformu ani nawet taśmy klejącej.
– Bingo! – obwieścił z łazienki Crowe i wyszedł po chwili, machając przezroczystą torebką z plastikowym fiolkami, zawierającymi brunatny płyn. – Ze słonecznego Meksyku, narkotycznego raju.
– Środki odurzające? – spytał Frost.
– Coś w tym rodzaju. – Moore spojrzał na hiszpańskojęzyczną etykietę. – GHB. Gamma-hydroxybutyrat.
Crowe potrząsnął torebką.
– Wystarczyłoby na co najmniej sto gwałtów. Pacheco musiał być napalony – dodał ze śmiechem.
Moore’a drażniło jego zachowanie. Pomyślał, ile szkód wyrządził Pacheco i jakich dokonał spustoszeń, nie tylko w sensie fizycznym, lecz także duchowym. Ile złamał serc. Pamiętał, co powiedziała mu Catherine: życie ofiary gwałtu dzieliło się na Przed i po. Świat zgwałconej kobiety jest pełen niepewności i lęku. Każdy uśmiech i każda radosna chwila są naznaczone rozpaczą. Kilka ty godni wcześniej nie zwróciłby uwagi na śmiech Crowe’a. Tego wieczoru dźwięczał mu w uszach i brzmiał odrażająco.