Выбрать главу

Aby dotrzeć do laboratorium kryminalistycznego, wystarczyło przejść przez łącznik do południowego skrzydła budynku.

Moore i Rizzoli patrzyli, jak Erin Yolchko z sekcji badania włosów i włókien wertuje koperty z materiałem dowodowym.

– Miałam do dyspozycji tylko pojedynczy włos – stwierdziła Erin. – To zdumiewające, jak wiele można się dzięki niemu dowiedzieć. O, jest. – Znalazła kopertę z numerem sprawy Eleny Ortiz i wyjęła z niej przezrocze. – Pokażę wam, jak to wygląda pod mikroskopem. Dane liczbowe są w raporcie.

– Tutaj? – spytała Rizzoli, spoglądając na długą serię liter i liczb na papierze.

– Tak. Każdy symbol określa jakąś cechę włosa: kolor, stopień skręcenia, obraz mikroskopowy. Ten, na przykład, ma oznaczenie A-zero jeden – ciemny blond i B-zero jeden – zakrzywienie o średnicy poniżej osiemdziesięciu, czyli niemal prosty. Trzon długości czterech centymetrów. Niestety, włos był w fazie telogenowej, nie ma więc przylegającej do niego tkanki nabłonka.

– Brakuje kodu DNA.

– Właśnie. Telogen to ostatnia faza wzrostu korzenia. Ten włos wypadł w sposób naturalny, w procesie linienia. Innymi słowy, nie został wyrwany. Gdyby przy korzeniu były komórki nabłonka, moglibyśmy poddać analizie ich jądra i uzyskać kod DNA. Ale w tym włosie nie ma takich komórek.

Rizzoli i Moore wymienili zawiedzione spojrzenia.

– Mamy tu jednak coś ciekawego – dodała Erin. – Nie jest to tak wartościowe jak kod DNA, ale może się przydać w sądzie, gdy złapiecie podejrzanego. Szkoda, że nie mamy dla Porównania włosów ze sprawy Diany Sterling. – Nastawiła mikroskop i odsunęła się na bok. – Spójrzcie.

Mikroskop miał specjalny okular, więc Rizzoli i Moore mogli oglądać obraz równocześnie. Moore zobaczył pojedynczy włos z drobnymi guzkami.

– Co to za wypukłości? – spytała Rizzoli. – To chyba nie jest normalne.

– Anormalne i wyjątkowo rzadkie – przyznała Erin. – To choroba zwana Trichorrhexis invaginata, czyli „bambusowy włos”. Pochodzenie tej nazwy jest oczywiste. Te małe guzki sprawiają, że włos wygląda jak pręt bambusa.

– Skąd one się biorą? – zapytał Moore.

– Z defektu we włóknie włosa. W osłabionych punktach odcinki jego trzonu zachodzą na siebie, tworząc coś w rodzaju stawu panewkowego. To właśnie te wypukłości.

– Co powoduje tę chorobę?

– Czasem nadmierne farbowanie włosów, zbyt częsta trwała ondulacja, tego typu rzeczy. Ale ponieważ nasz sprawca jest zapewne mężczyzną i nie wygląda na to, by używał farby, powiedziałabym raczej, że w jego przypadku mamy do czynienia z jakimś defektem genetycznym.

– Na przykład?

– Chociażby z syndromem Nethertona. To schorzenie auto-somatyczne, które ogranicza rozwój keratyny – twardej, włóknistej proteiny, obecnej we włosach i paznokciach. A także w zewnętrznej warstwie skóry.

– Jeśli z powodu defektu genetycznego występują braki keratyny, włosy stają się kruche? Erin skinęła głową.

– Nie chodzi tylko o włosy. Ludzie z syndromem Nether tona mogą mieć również problemy z łuszczącą się skórą i wysypkami.

– A więc nasz sprawca ma potężny łupież? – stwierdziła Rizzoli.

– Może nawet coś bardziej rzucającego się w oczy. U niektórych pacjentów występuje ostra forma choroby, znana pod nazwą Icthyosis. Ich skóra może być tak sucha, że wygląda jak u aligatora.

Rizzoli roześmiała się.

– A więc szukamy człowieka-gada! To powinno zawęzić obszar poszukiwań.

– Niekoniecznie. Mamy lato.

– A jakie to ma znaczenie?

– Tropikalne powietrze nawilża jego skórę. O tej porze roku może wyglądać zupełnie normalnie.

Rizzoli i Moore wymienili spojrzenia, bo przyszła im równocześnie do głowy ta sama myśl. Obie ofiary zginęły w lecie.

– Dopóki utrzymują się upały – stwierdziła Erin – nie różni się zapewne od innych ludzi.

– Jest dopiero lipiec – zauważyła Rizzoli.

Moore skinął głową.

– Jego sezon łowiecki właśnie się zaczął.

Pacjent z urazówki przestał być anonimowy. Pielęgniarki z ostrego dyżuru znalazły jego dane przy breloczku na klucze. Nazywał się Herman Gwadowski i miał sześćdziesiąt dziewięć lat.

Catherine stała przy jego łóżku na oddziale intensywnej terapii, sprawdzając metodycznie odczyty aparatury, do której był podłączony. Oscyloskop wykazywał normalny rytm EKG. Ciśnienie tętnicze było na poziomie 110/70, a wykres ciśnienia żylnego wznosił się i opadał jak fale na wzburzonym morzu. Sądząc z danych liczbowych, operacja pana Gwadowskiego zakończyła się powodzeniem.

Jeszcze się nie obudził, stwierdziła Catherine, świecąc mu punktową latarką w lewą źrenicę, a potem w prawą. Prawie osiem godzin po operacji był nadal w stanie śpiączki.

Wyprostowała się i patrzyła, jak jego pierś wznosi się i opada w rytm pracy aparatu oddechowego. Nie dopuściła, by wykrwawił się na śmierć. Ale co tak naprawdę osiągnęła? Ocaliła ciało z bijącym sercem i martwym mózgiem.

Usłyszała stukanie w szybę. Doktor Peter Falco, kolega z oddziału chirurgii, machał do niej przez okno izolatki z wyrazem zatroskania na radosnej zwykle twarzy.

Niektórzy chirurdzy wpadają w złość na sali operacyjnej. Inni, wchodząc tam, zachowują się arogancko i wkładają chirurgiczny fartuch tak, jakby były to królewskie szaty. Jeszcze inni są wyłącznie sprawnymi rzemieślnikami, dla których pacjenci to jedynie mechanizmy wymagające naprawy.

Peter był wyjątkowy. Wesoły i pogodny, potrafił śpiewać, okropnie fałszując, piosenki Elvisa na sali operacyjnej, organizować w biurze zawody papierowych samolotów i bawić się na czworakach klockami lego z dziećmi z oddziału pediatrycznego. Catherine przywykła widzieć na jego twarzy uśmiech. Zobaczywszy przez szybę, jaki jest zafrasowany, wyszła natychmiast z izolatki.

– Czy wszystko w porządku? – zapytał.

– Kończę właśnie obchód.

Peter spojrzał na labirynt rurek i cały sprzęt, zgromadzony wokół łóżka Hermana Gwadowskiego.

– Podobno dokonałaś cudu. Zatamowałaś potężny krwotok.

– Nie wiem, czy można to nazwać cudem. – Skierowała znów wzrok na pacjenta. – Funkcjonuje wszystko oprócz szarych komórek.

Przez chwilę oboje milczeli, obserwując pierś mężczyzny, która unosiła się i opadała.

– Helen wspomniała mi, że miałaś dziś wizytę dwojga policjantów – rzekł Peter. – Co się dzieje?

– Nic ważnego.

– Zapomniałaś zapłacić za parkowanie?

Catherine zmusiła się do śmiechu.

– Właśnie. Liczę, że pomożesz mi z tego wybrnąć.

Wyszli z oddziału intensywnej terapii do holu. Chudy jak szczapa Peter podążał obok niej swobodnym krokiem. Gdy jechali windą, zapytał:

– Dobrze się czujesz, Catherine?

– Czemu pytasz? Czy źle wyglądam?

– Szczerze? – Wpatrywał się w nią tak intensywnie swymi niebieskimi oczami, że poczuła się zmieszana.-Myślę, że przydałaby ci się lampka wina i dobra kolacja. Może gdzieś się wybierzemy?

– Kuszące zaproszenie.

– A więc?

– Chyba jednak zostanę w domu.

Peter chwycił się za pierś, jakby śmiertelnie zraniony.

– Znowu mnie odrzucasz! Czy jest na ciebie jakiś sposób?

– Sam musisz to sprawdzić – odparła z uśmiechem.

– A może spróbuję tak: ptaszki ćwierkają, że w sobotę masz urodziny. Przelećmy się moim samolotem.

– Nie mogę. Tego dnia mam dyżur.

– Ames cię zastąpi. Pogadam z nim.

– Och, Peter. Wiesz, że nie lubię latać.

– Nie mów, że się boisz.

– Po prostu chcę mieć zawsze możliwość kontrolowania sytuacji.

Peter pokiwał poważnie głową.

– Klasyczna osobowość chirurga.