Pij, pij, namawia Kudłaty, zaraz jedziemy do tych panienek. Boże wpół do siódmej, umieram, jęczy Dżaba. To mają być wakacje?
Mazury, jeziora, łódki, świeże powietrze. A tutaj od południa do północy w barze, pani Grażynko, jeszcze raz to samo. Zamiast wdychać zdrowe powietrze pali się jednego papierosa za drugim.
Bezpośrednia, gorąca linia telefoniczna z naszego apartamentu do baru, pani Grażynko, trzy żubrówki z sokiem grejpfrutowym, będziemy za pięć minut. A teraz przydałoby się coś zjeść.
Wziuuuu… i parujące jajecznice z pieczarkami zjeżdżają specjalną windą, specjalnie dla nas.
Ubieraj się szybciej, mówi Kudłaty i zagryza wódkę papierosem.
Matka już się ubrał, teraz wymachuje swoim wielkim nożem, kurwa, co tu się dzieje. Wstawać, wstawać, kwadrans żołnierski, szybciej, kurwa, jedziemy. Wyskakujemy z pokoju, zbiegamy po schodach, jak komandosi wyskakujący na akcję specjalną, szybciej, szybciej. Dopadamy samochodu, odpalaj Matka. Matka pijany, rusza z kopyta, jak nic zaraz się rozbijemy. Już to widzę, pogrzeb, rodziny, przyjaciele, tacy młodzi, mój Boże, ale sami sobie winni, byli kompletnie pijani, ponoć nie było co zbierać. Już raz Matka mało co nas nie zabił, gdy wracaliśmy z urodzin jednej z byłych ukochanych Kudłatego (piękna willa: w podziemiach kominek, barek i miejsce do tańczenia, na parterze wielki salon z szerokim wyjściem na taras, a stamtąd do tajemniczego ogrodu. Duża kasa, odeszła od Kudłatego z jakimś Włochem po usłyszeniu piosenki Erosa Ramazzottiego. Można się porzygać). Matka był nawalony, zresztą chyba nikt nie był trzeźwy, tylko resztki rozsądku miał Milczący, który przekonywał brata, żeby ten zjechał na prawy pas i nie grzał ponad setką pod prąd. Skończyło się i tak spokojnie, bo tylko na małej stłuczce.
Później samochód Matki zarósł trawą na Saskiej Kępie, a sam Matka niedługo potem stracił prawo jazdy. Na razie jeszcze je ma, jesteśmy na drodze z ośrodka „Kormoran” do ośrodka MSW, gdzie zamieszkują panny ze spółdzielni „Prymat”. Szybciej Matka, co jest. W lewo, kurwa, w lewo. Dobrze, teraz prosto i później w prawo, tam za zakrętem. Spółdzielnia „Prymat” czeka. To droga na Gdańsk, może byśmy pojechali nad morze? Wszystko w swoim czasie, na razie dziewczęta ze spółdzielni „Prymat” są priorytetem.
Będziemy je zabierali na imprezy późną jesienią, gdy o dziewiątej wieczorem będzie już bardzo zimno, deszcz będzie zacinał o szyby mieszkania Szamana, któremu na poprzedniej imprezie ukradziono komplet sztućców, spokojnie Szaman, my nie kradniemy, wyluzuj się, i rzeczywiście, Szaman już po dwóch drinkach jest wyluzowany. Z jego obwieszonej kolorowymi samoprzylepnymi karteczkami z dobrymi radami i poleceniami rodziców lodówki wyciągamy warzywa, owoce, sery, robimy sałatki, wysublimowane potrawy, tylko Matka zjada cały słoik mięsa, który stał w drzwiach lodówki. Niezłe, mówi, tylko za dużo chrząstek, zaznacza oblizując łyżkę. Kurwa, co zrobiliście z jedzeniem mojego psa, krzyczy Szaman wznosząc w górę pusty słoik jak odciętą głowę buntownika. Matka przemyka się do pokoju obok.
Wyglądasz jak małpa, mówi do jednej z dziewczyn Hipolit. Ta obraża się i idzie do domu, w dodatku zabierając ze sobą przyjaciółkę. Kurwa, Hipolit, zawsze musisz przegonić towar.
Hipolit robi minę. Nam nie pozostaje nic innego niż wzruszenie ramion, machnięcie ręką, krótka uwaga. Hipolit ma żonę.
Go – Go albo zapasy w błocie. Przed taką alternatywą stawia nas Kudłaty. Nie, Kudłaty, opanuj się. Czy w tym mieście nie ma już przyjemniejszych rozrywek w piątkowy wieczór? Nie. Dlatego trzeba stąd wyjechać. Nad morze. O tak. Jedziemy nad morze. I kiedy już byliśmy we Władysławowie, leżąc na szerokiej plaży, grzejąc nabrzmiałe ciała w popołudniowym słońcu, powoli tasując karty, sięgając po papierosy lub butelkę wody mineralnej, Kudłaty powiedział: Może byśmy pojechali do Gdańska na Go – Go.
Zupełnie ci odpierdoliło, powiedział Hipolit. Możemy iść do COS – u, powiedział Dżaba. Szaman nic nie powiedział, bo go nie było. Zniknął gdzieś za przylądkiem Rozewie razem z Misterem i Mikołajem, najprawdopodobniej siedzą na plaży w Dębkach i patrzą tępym wzrokiem w morze, choć pewnie Mikołaj nie przerwał monologu.
W wysokiej skarpie jaskółki wybiły otwory swych gniazd, ktoś napisał ogromnymi literami „ŁKS”. Karta nie szła.
Kupimy pięć kilo kiełbasy, skrzynkę wódki i musztardę. I chleb, oczywiście. Zaprosimy recepcjonistki i te dwie, które się obok nas rozbiły. Grill rozstawimy na skarpie, stąd widać całe morze.
I zachód słońca, oczywiście. Na stromych schodach wiodących z kempingu nas plażę wieczorami siedzą dwuosobowe zestawy i pojedynczy samotnicy na jednym ze 156 stopni, spoglądając na kreskę horyzontu lub hipnotyzując czerwony kamień słońca spadający powoli w gęstą smołę Bałtyku.
Jestem gitarzystą i poetą, mówi Kudłaty obłapiając dziewczynę w dżinsowej kurtce. Mogę powiedzieć ci jeden z moich wierszy, a do Dżaby i Hipolita: spierdalajcie stąd. Moglibyśmy pojechać do Dębek, mówi Dżaba przypalając hipolitowego papierosa. Nigdzie nie jedziemy, mówi Hipolit i kilkanaście minut później jedziemy starą wybrukowaną kostką drogą, przejeżdżamy przez Jastrzębią Górę rozświetloną neonami dyskotek, w których świetle połyskują liście palm w donicach i sztucznych kwiatów zwisających znad barów, odbłyski kwadratów szkła i plastiku, stłumione pobrzmiewanie transowej muzyki, zjeżdżamy w boczną, ziemną drogę, wsuwamy się w drewniany łuk triumfalny przed nocnym sklepem, robimy zakupy. Kiedy zatrzymujemy się przy barze stojącym jak rogatka na granicy miejscowości, Szaman i Mister właśnie ruszają z Helu, ktoś uważnie czyta wszystkie ogłoszenia z serii jesteśmy tu, będziemy tam, czekaj na nas, szukaj nas na plaży, znajdziesz nas w kawiarni, przyjedziemy tu w przyszłym miesiącu szukając informacji od nieistniejących kobiet, łudząc się możliwością łatwego romansu, między ginem z tonikiem „Pod Kasztelem” a piwem „U Byczka”, idąc deptakiem w kierunku odwrotnie proporcjonalnym do zamierzonego, zwalając się na mokry piasek po nocnym niespodziewanym deszczu, który przynosi kilkudniowe ochłodzenie. Suniemy piaszczystą drogą między campingami i dzikimi polami biwakowymi, nad którymi na równych prawach unoszą się dymy z gotujących się na butlach gazowych zup w proszku, kiełbas i steków z trójnożnych grilli i marihuany z misternie rzeźbionych, stylizowanych na indiańskie fajek i zwykłych szklanych fifek. Parkujemy przed kioskiem ze słodyczami chronionym zaporą zielonych arbuzowych min i idziemy ciężko w głębokim piachu, wchodząc co chwilę na inne pole, zaglądając do namiotów, rozgarniając krzaki. Wreszcie decydujemy się na zejście na plażę, przez wydeptaną w zagajniku ścieżkę albo idąc wzdłuż kanału przy nabrzeżu którego stoją żółto – czarne łodzie i kutry rybackie, na metalowych szkieletach rozpięte sieci, zapach ryb i smaru, w brunatnej, mętnej wodzie kąpią się ze śmiechem grubi mężczyźni, chlapiąc na wszystkie strony i prychając, rybie wnętrzności bezwładnie obijają się o drugi, nierówny, mulisty brzeg. Wzdłuż plaży na styku lądu i wody leżą martwe flądry.
Niektóre zostały zgilotynowane, innym wyrwano wnętrzności, jedne nie mają ogonów, jakby wykonano na nich zbiorowy koszmarny wyrok, zamiast zabijać humanitarnie, torturowano je na żółto – czarnych łodziach. Objuczony aparatami fotograficznymi mężczyzna w militarno – podróżniczym komplecie khaki pochyla się wraz ze swoim ultranowoczesnym sprzętem nad malowniczą grupką kamieni nastawiając obiektyw, dwóch gapiów nie może wyjść z podziwu, cóż takiego da się zobaczyć w grupce oblewanych przez słoną i brudną wodę kamieni. Kosmos, mówi mężczyzna.
Kurwa, no, kurwa, gdzie ja jestem, Szaman podrywa się z ławki, na której spał od dwóch godzin i przerażonym wzrokiem rozgląda się wkoło. Władysławowo, godzina ósma trzydzieści. Wczasowicze idą na śniadania (zupa mleczna, twarożek, kakao), niektórzy na poranne spacery (dużo jodu). Inni jeszcze śpią, bo sen leczy z chorób duszy i ciała. My też przed chwilą jeszcze spaliśmy. Na turystycznym deptaku, leżąc na niewygodnych, twardych drewnianych ławkach, po całonocnym pijaństwie, które zaczęliśmy w jednej, doprawdy rzec można podłej knajpie, poprzez zabawę na plaży (żar tropików), tańce w ośrodku sportowym (sport to zdrowie), ponownie plażę z kąpielą o wschodzie słońca (hold me baby), gładka tafla wody, melodramatyczne skrzeczenie mew, rozgrzane do czerwoności alkoholem ciała, które trzeba chłodzić w zimnej wodzie. Później konsternacja – sklep otwierają dopiero o dziewiątej, zostały więc jeszcze dwie długie jak droga mleczna godziny. Do namiotu nie ma po co wracać, niedługo i tak nagrzeje się do temperatury pieca hutniczego i wypuści z siebie surówkę w postaci dwóch albo trzech nieogolonych, wymiętych i skacowanych facetów z nabrzmiałymi od zbyt krótkiego snu twarzami, którzy zapewne zasnęli w opakowaniach, bo nie mieli nawet siły zdjąć butów. Więc nie ma po co wracać. Trzeba poczekać te dwie godziny aż otworzą sklep i zanim nadejdzie kac, pierwsze objawy, łomot w głowie, zanim zacznie nieprzyjemnie telepać jak w trafionych samolotach, które zaraz eksplodują, trzeba się szybko czegoś napić. I jeszcze jedno: nie zaczyna się zdania od „więc”.
Chłopaki, gdzie jesteście, no kurwa, no, wyszczekuje z siebie pojedyncze słowa Szaman. Wzrok szaleńca. Popatrz mamo: bezdomny, powiedziało przed chwilą dziecko mijające Szamana, gdy jeszcze zwinięty jak zielono – niebieska larwa spał na ławce, kiedy my z Kudłatym zapalaliśmy papierosy trzymając się w niewielkiej a zarazem w miarę bezpiecznej odległości. Jakby co, nie znamy go, skądże, pierwszy raz widzimy tego człowieka na oczy, nie ma co, ładni z nas przyjaciele. Tu, tu jesteśmy, uspokój się. O Jezu, dobrze że jesteście chłopaki, mówi Szaman, chłopiec z dobrego domu, czysta koszulka polo, wyprasowane spodnie, białe duże zęby, twarz Roberta Redforda. Gdyby go widzieli jego kochający rodzice, którzy jeszcze niedawno mówili: nie trujcie nam Tomka dymem papierosowym, a on później do nas: chłopaki wybaczcie, muszę już lecieć, w domu czekają z kolacją. Albo wyperfumowany, wytalkowany, zanurzony w formalinie, razem z Anną wybierający się na kolejną premierę teatralną, albo, och, co za cudowny wernisaż, a później: no, to może byśmy się czegoś napili.
Spokojnie stary, jesteśmy przy tobie. O Jezu, chłopaki, jak dobrze was znowu widzieć. No, ja myślę. Powrót do rzeczywistości, choćby nawet dość nieprzyjemnej, jest jednak uspokajający. Szaman dochodzi do siebie, jeszcze tylko ciężko oddycha. Gdy się obudził, wydawało mu się, że jest na innej planecie. Żeby w innym, nieznanym mieście, dalej, w nieznanym kraju, ale na INNEJ PLANECIE. Domy jak u nas, ulice też, nawet ludzie, wcale nie zielone kurduple z migającymi diodami zamiast oczu i dyndającymi czułkami na czubku baloniastej, pękatej głowy, zwykli ludzie, ZIEMIANIE, ale planeta inna. To jest to, czasy równoległe, dokładna kalka naszej cywilizacji, ileś tam milionów lat świetlnych stąd, ale jest jeden problem – no return. Nie ma powrotu. Teletransportowałeś się tam, twój wybór, może twój pech. Ale nie ma reteletransportacji. Zostaniesz tu już na zawsze. Znam to uczucie, gdy kiedyś napaliliśmy się trawy z Kaczorem i chodziliśmy wyjęci z kontekstu po naszym osiedlu, zbyt dobrze znanym od piętnastu lat, ale teraz zupełnie gdzie indziej się znajdującym.