Dzięki temu potrafi uwalić się totalnie dwoma browarami.
Zazwyczaj głoduje w poniedziałki. Dzisiaj nie jest poniedziałek.
Młoda pisarka mówi w telewizji, że robi sobie pięciodniowe głodówki. Co na to głodująca Afryka?
Na tym świecie nic się nie zmienia, wszyscy mordują, znów herbatę przyniosą przed daniem głównym. To samo będzie następnego dnia w knajpie chińskiej w Poznaniu, kiedy Pawik powie: ja stawiam, możecie się najeść za 200 tysięcy i pojawi się dylemat, czy wybrać zupę aksamitną, czy tę z grzybami, a jakiego kurczaka, czy raczej tego na ostro, czy też bardziej delikatnego. Polecam tego z orzechami i papryką, mówi delikatny jak zupa aksamitna kelner. Pewnie pedał, pojawia się domysł. W Zielonej Górze trafiliśmy do pedalskiej knajpy. Gdzie mieszkacie? zapytał się nas dwumetrowy cherubin w czerwonej koszuli, myślę że mógłby na sto metrów rzucać podkładami kolejowymi, nie chciałbym być utulony w jego ramionach. W hotelu, powiedziałem, a on, co wy, tutaj postukał się palcem w czoło, zgadnijcie którym, możecie się przespać u mnie. Spadamy stąd Kloss, powiedział Muniek, był już naprawdę nieźle nawalony, mnie piwo nie mieściło się już w brzuchu, czułem się jakby zerżnęło mnie dziesięciu takich jak ten w czerwonej koszuli. To było już po koncercie w Bibliotece Wojewódzkiej, na którym trzeba było odciąć Pawika od prądu, bo chciał dalej grać (jedyną osobą, która potrafiła grać był Grabaż). Znam tylko trzy chwyty, powiedział Pawik, to prawda, możecie przeczytać w „Rewelaji” że zna pięć, ale to nieprawda, naprawdę zna tylko trzy. Dał temu dowód na koncercie Niespodzianki, gdy grał jako support, a właściwie przerywnik dla Muńka. Londyn 1977, punk rock w czystej pierwotnej postaci. Pawik solo tylko z gitarą, coś w rodzaju Billy Bragga ale, hm, bardziej bezkompromisowy artystycznie. W pewnym momencie Muniek wszedł za bębny i paru gości pod sceną nawet ruszyło w pogo. Niespodzianka miała przygotowane pięćdziesiąt numerów, zagrali może trzydzieści, bo publiczność się zmęczyła, ale wierzcie mi, takiego zestawu żelaznej klasyki nigdy nie słyszeliście. Był „Passenger” bo być musiał, i była „Gloria” i Clash i Green Day i nawet T.Rex nie wspominając o rockowym coverze Marka Grechuty. I to jest właśnie postmodernizm, kochani. Oczywiście wśród publiki było dużo pięknych kobiet, może groupies, choć kto wie. I bramkarze wyrzucili z klubu słynnego Konnaka, który odlewał się do umywalki, niektórzy z nich chcieli go nawet napierdolić, choć w odwecie powinni mu się zlać do środka. Tak, tak, moi drodzy, tak nisko właśnie upadają telewizyjni idole.
W każdym razie wtedy w Bibliotece Wojewódzkiej wszyscy byli ujarani haszem, nawaleni rumem, żurami, browarem, cała widownia nadawała się do bakutilu, na samej górze siedział Podsiadło z mikrofonem i nagrywał dla Radia Opole. No i później, gdy udało się zciągnąć Pawika ze sceny poszliśmy w miasto, i znów panienki się obracały za Muńkiem, powiedziałem, Jezu stary, wyrwijmy jakieś dupy bo zwariuję, patrz tamta jest podobna do Dużej Doroty, nie chciałbyś się przespać z taką małą repliką Dużej Doroty? I Zygmunt się oblizał, ale chodziło mu tylko o to, żeby iść spać, a nie spać z jakaś panienką. I naprawdę byłem bliski obłędu, w nocy śniła mi się siostra Tomka, z zawodu harfiarka, smukła, wysoka, długie, cienkie palce muskające struny. I śniłem o niej całą noc, a piętro niżej, w pokoju 126 Pawik z Grabażem pili gin, Janek z Muńkiem palili haszysz, a obok, w 127 śmierdziało starymi wymiocinami. Portierka przyszła, powąchała i powiedziała – tutaj mieszkała taka jedna pani i jej to wcale nie przeszkadzało. I mnie nagle zaczęło przeszkadzać wszystko, cały świat, ba, cały wszechświat, poczułem się taki straszliwie stłamszony, w za małym ubranku, w pięknym mieście Zielona Góra, to naprawdę jest piękne miasto, i tak się w sobie zagubiłem, że nawet nie poszedłem na kurczaka z rożna, na którego miałem ogromną ochotę. I gdy wracaliśmy, Muniek powiedział, żebym poprowadził od Poznania, albo Konina, i chciałem prowadzić, ale wyszło na jaw, że nie mam przy sobie prawa jazdy. I nigdy więcej już nie śniła mi się siostra Tomka, i gdy ją spotkałem to zaprosiła mnie na swój ślub. Podejrzewam że już nigdy mi się nie przyśni.
Przydałoby się pojechać do Zielonej Góry na jakąś imprezę literacką, marzy Pawik w tramwaju ze śródmieścia na Żoliborz, gdy jedziemy do Muńka przesłuchać sobie przedpremierowo ostatnią płytę Blur. Można by pójść do hinduskiej knajpy, a potem porozmawiać z Brunem o sztuce. Jakby naprawdę nie było nic lepszego do roboty. W pizzerii gdzie spożywamy ostatni posiłek przyczepia się jakiś kompociarz, oferując analogi po okazyjnych cenach. Pewnie zachęca go to, że na stole leży bułgarska edycja płyty Beatlesów, którą Pawik kupił właśnie za jakieś niedorzecznie małe pieniądze. Po co ci to, pytam się, przecież masz zepsuty patefon. Led Zeppelin, Deep Purple, King Crimson, Black Sabbath, wylicza kompociarz. Nie, nie, mówi Pawik, interesuje mnie zupełnie inny klimat – Clash, Buzzckoks, Sex Pistols, The Jam, koniecznie The Jam. No i jeszcze wszystko co związane z New Brits. Angolska muzyka, dodaję, a z tych starych jeszcze Vibrators i Stiff Little Fingers. Daj mi adres, to ci przyślę spis płyt, mówi kompociarz, i Pawik daje mu swój adres.
Kurwa, po co ja mu dałem mój adres, mówi po wyjściu z pizzeri (pizza taka sobie – trochę rozlazła, szczególnie ta z tuńczykiem, tropikalna o tyle o ile). Może to nie kompociarz, zastanawiam się. Kompociarze nie palą Marlboro i nie jadają w pizzeriach. Może to początkujący kompociarz, ma jeszcze kasę, domyśla się Pawik. Kompociarz – burżuj. Zdrajca klasy kompociarskiej. Odszczepieniec. Kompociarz – wtyka. Sprzedaje płyty, żeby zarobić na dragi i pizzę. To niesamowite. Ma nie tylko kasę, ale i klasę.
I wtedy lubię wsiadać w 172 i jechać na Górny Mokotów, wysiadać przy skrzyżowaniu Odyńca i Niepodległości, wchodzić w ogródki działkowe, które poznawałem kiedyś, były lata 70. i wszystkie autobusy wydawały się piękne i błyszczące, przy Dąbrowskiego była nawet pętla autobusowa, to jakby koniec świata, w ciągu handlowym po prawej stronie w kierunku Niepodległości była księgarnia, sklep papierniczy, dalej cukiernia, a w niej pączki, serniki, szarlotki i nagle rozpościerało się samo centrum mojego świata. O jakiż ogromny szklany pawilon z monstrualnym wręcz napisem „Witamina” a w nim góry zieleniny, kłącza warzyw, kiście winogron, hałdy cytrusowe, stosy jabłek, ekspedientki w śmiesznych czapeczkach, właściwe plastikowych koronach, królowe kartofli, buraków, porów, selerów. Naprzeciw „Witaminy” – „Delikatesy” a w nich urządzenie do podświetlania jajek, do tej pory nie wiem czemu miało służyć to podświetlanie, i ogromny młyn do kawy, w którym królowały dwa przepiękne dźwięki: na przemian gruchot wsypywanych ziaren i szurgot mielenia. Nad „Witaminą”, kładąc się cieniem na „Delikatesy”, wzrastał jak kamień polodowcowy, ciężki aż do absurdu szary sześcian klubu garnizonowego, a w nim kantyna, gdzie szturmowano bar i rozbijano w puch wrogie armie śledzi w śmietanie, befsztyków tatarskich i koreczków. Po drugiej stronie Niepodległości, która była nieprzebytą otchłanią, później ją zamknęli i pod jej delikatną skórą zaczęli drążyć jak bakterie strasznej choroby pożerający komórki tunel metra, był inny ląd. Za tą Amazonką zaczynały się białe i w kolorze kości słoniowej wille. Ukryte w maskującej zieleni iglastych drzew i żywopłotów albo bezczelnie wystawiające się na widok przechodniów. Proste sześciany i skomplikowane bryły, balustrady i balkony, zdewastowane tajemnicze ruiny jak w południowoamerykańskiej dżungli, eleganckie rezydencje pyszniące się tombakowymi klamkami przy furtkach, domy miłości i nienawiści, miejsca schadzek i tajnych zebrań. Jedna z pierwszych to była willa Broniewskiego, zamieniona na jego muzeum, gdzie nas ciągano, nieświadomych niczego dziesięciolatków, pamiętam ciężkie meble, obrazy, może świeczniki. Później sobie wyobrażałem jak z tej willi ucieka Hłasko, gdy pijany Broniewski dzwoni po tajniaków.
I moja szkoła. Wśród zieleni, zawsze przyjaźnie chłodna kamieniem gdy na ulicy upał. I jej przepiękny wybieg, tak, wybieg, jak dla koni, gdzie galopowaliśmy wyzwoleni z klas i ławek, w gęstość krzaków, pod drzewami, które wtedy były baobabami rosnącymi z minuty na minutę. Między nimi były tajemne, wydeptane przez poprzedników, ścieżki. Mleko i kefir na dużej przerwie, do wyboru. Portrety wielkich pisarzy i narodowych bohaterów w prostych ramach na szarożółtych ścianach.
Paprotki na ciężkich parapetach, wycięte z kartonu białe duże i niezgrabne litery, które przypięte do szarego lub czerwonego płótna układały się w abstrakcyjne hasła. Gdy poznawałem tajemnicę biblioteki. Cudowność szarego papieru i numery katalogowe wytatuowane na nim czarnym flamastrem. Wielka sala gimnastyczna, w której mogłyby się pomieścić całe armie tuż przed wyruszeniem na ostateczną rozgrywkę. Długi, długi korytarz, na końcu którego widać było światło.
I moje liceum, niedaleko stąd. Gdy wraca czasami w snach, zawsze są w nim kobiety, choć przecież była to szkoła męska, a my, jej uczniowie o kobietach marzyliśmy, jak uczniowie męskich szkół w dziewiętnastowiecznych powieściach. Paląc nielegalne papierosy w zadymionej toalecie, jeden z nas stał przed drzwiami patrząc czy nie idzie nauczyciel, i gdy ten się zbliżał, gasił szybko światło. Konspiracja. Wycieczki klasowe, w których chodziło o to, żeby się nielegalnie upić, ale pod okiem czujnego nadzoru pedagogicznego, który stanowiły głównie stare panny, jak na jakiejś pensji. I chodziliśmy pijani po parapetach trzymając się piorunochronów żeby nie spaść, chowaliśmy alkohole w niedostępne zakamarki, gdzie nikomu nie przyszłoby do głowy ich szukać. I udawane spanie w pełnym rynsztunku bojowym, i nagłe pukanie do drzwi, gdy trzeba było szybko wyskakiwać przez okno i jak zwykle ktoś nie zdążył.
Powroty, zjazdy absolwentów. Spotkania starych kumpli, których nic już nie łączy. Tak naprawdę mniej byliśmy ze sobą zżyci niż wojenni kamaraden. Niech tak zostanie, choć trzeba dać przecież szansę podświadomości, stąd te nawiedzające tę dziwną szkołę kobiety, hostessy wręczające prospekty w dniach zjazdu absolwentów. Tak, jestem absolwentem, czuję się lepszy, pochodzę przecież z tych dobrych roczników, kiedy jeszcze nie uczyły się tam kobiety. Teraz miesza mi się zazdrość w stosunku do obecnych uczniów z tą wyższością. Szkoła jest większa, nie wiadomo skąd wzięło się trzecie piętro, ogromne, dwupoziomowe, mnóstwo pięknych dziewczyn. Czuję się tu dziwnie, zarazem swojsko i obco. Istnieje jednak jakaś wspólnota ludzi, którzy chodzili do tej samej szkoły, zwłaszcza tak nietypowej. Ja ją wyczuwam, choć może tylko chcę wyczuwać. Może to moja przyszłościowa wizja tej szkoły, w której wzrastałem. Transformacja czasu, kiedy poznawałem smak zakazanych używek, gdy paliłem ohydne tanie papierosy w tym zasmrodzonym kiblu z niepokojem czekając na sygnał alarmowy o zbliżającym się nauczycielu, piłem tanie wino po lekcjach, zaczynałem wreszcie poznawać smak kobiet. Po lekcjach szło się do parku lub jechało do któregoś z kumpli, którego rodzice późno wracali z pracy i tam odczyniało uroki. Na cotygodniowych apelach religijnych, na których wygłaszano często przerażające wizją wiecznego potępienia kazania, a czasami pokazywano przeźrocza z pielgrzymek do Jerozolimy, w ostatnich rzędach gdzie siedziały starsze roczniki odbywało się zbiorowe oglądanie pism pornograficznych. A potem wszystko gdzieś znikało, rozmywało się w jesiennych mgłach.