Выбрать главу

— Nie bój się — szepnął mu do ucha dowódca.

Na środku polany znajdował się duży głaz, a na nim stała ręczna latarnia. Wokół niej siedzieli czerwoni. Rzeczywiście, każdy z nich miał na sobie czerwoną koszulę. Koło Feriego Acza przykucnęło dwóch Pastorów. Obok mniejszego Pastora siedział ktoś, kto nie miał na sobie czerwonej koszuli.

Nemeczek nagle zaczął dygotać i Boka natychmiast to wyczuł.

— Ty… — powiedział Nemeczek i nic więcej nie mógł z siebie wykrztusić. - Ty… ty… — Po chwili cichutko dodał: — Poznajesz go?

— Poznaję — odpowiedział ze smutkiem Boka.

Wśród czerwonych siedział nie kto inny jak Gereb. A więc Boka nie omylił się, kiedy przez lornetkę patrzył ze wzgórza. To rzeczywiście Gereb krążył z latarnią po wyspie. Teraz więc ze zdwojoną uwagą obserwowali czerwonych. W poświacie latarni niesamowicie wyglądały ogorzałe twarze Pastorów oraz czerwone koszule pozostałych chłopców. Wszyscy milczeli, tylko Gereb coś opowiadał. Widocznie mówił o czymś, co bardzo ich interesowało, gdyż pochylili się w jego stronę i z uwagą słuchali. Ale dwóch chłopców z Placu Broni również słyszało — w tej wieczornej ciszy — słowa Gereba.

— Na Plac można wejść z dwóch stron… — mówił Gereb. - Można wejść od ulicy Pawła, ale nie jest to łatwe, gdyż w regulaminie zapisano, że każdy, kto wchodzi, ma obowiązek zamknąć za sobą zasuwę furtki. Drugie wejście jest od ulicy Marii. Brama do tartaku jest szeroko otwarta i żeby dotrzeć na Plac, trzeba się przedrzeć przez sągi drzewa. Byłoby to jednak o tyle trudne, że wśród sągów znajdują się fortece…

— Wiem o tym — przerwał mu Feri Acz niskim głosem, na dźwięk którego chłopców z Placu Broni aż ciarki przeszły.

— Pewno, że wiesz, przecież byłeś tam — ciągnął dalej Gereb. - W fortecach czuwają strażnicy i natychmiast dają znać, jeśli ktoś zbliża się od strony tartaku. Nie radziłbym wam podchodzić od tej strony…

Ach, więc o to chodzi. Czerwone koszule chcą zająć Plac!

Gereb mówił dalej:

— Najlepiej, jeśli z góry ustalimy, kiedy przyjdziecie. Wtedy ja przyjdę na Plac ostatni i zostawię otwartą furtkę. Nie zamknę jej na zasuwę.

— W porządku — powiedział Feri Acz — masz rację. Nie mam najmniejszego zamiaru zdobywać Placu wtedy, kiedy nikogo na nim nie będzie. Wypowiemy wojnę według wszelkich reguł i zaatakujemy Plac. Jeśli potrafią go obronić, trudno. Jeśli jednak go nie obronią, wówczas zajmiemy Plac i zatkniemy na nim czerwoną flagę. Nie robimy tego zresztą z chęci dokuczenia…

W tym momencie włączył się jeden z Pastorów:

— Robimy to tylko dlatego, że nie mamy gdzie grać w palanta. Tu nie wolno, a na ulicy Eszterhazy stale się trzeba wykłócać o miejsce… Potrzebujemy placu do gry, i kropka!

A więc postanowili wypowiedzieć wojnę z takich samych powodów, z jakich prawdziwe armie ruszają do boju. Rosjanie chcieli panować na morzach i dlatego walczyli z Japonią. Czerwonym koszulom potrzebny był plac do gry w piłkę i nie mogli go zdobyć inaczej jak tylko drogą wojny.

— A więc ustaliliśmy — odezwał się znów wódz czerwonych koszul — że zostawisz otwartą furtkę od strony ulicy Pawła.

— Tak! — potwierdził Gereb.

Biednemu Nemeczkowi serce ścisnęło się z żalu. Stał w mokrym ubraniu i szeroko otwartymi oczami patrzył na skupionych wokół latarni chłopców w czerwonych koszulach oraz na siedzącego wśród nich zdrajcę. W sercu czuł tak ogromną gorycz, że gdy z ust Gereba padło słowo „tak”, co oznaczało, że zgadza się zdradzić Plac Broni, Nemeczek się rozpłakał. Objął Bokę za szyję, popłakiwał cichutko i powtarzał w kółko:

— Panie kapitanie… panie kapitanie… panie kapitanie…

Boka łagodnie odsunął go od siebie.

— Płacz nic tu nie pomoże!

Ale i jego też dławiło w gardle. Bardzo smutne i haniebne było to, co zrobił Gereb.

Czerwoni podnieśli się nagle na dany przez Feriego Acza znak.

— Idziemy do domu — powiedział wódz czerwonych. - Czy wszyscy mają swoją broń?

— Tak jest — odpowiedzieli chórem i podnieśli z ziemi długie włócznie z zatkniętymi na końcu maleńkimi czerwonymi proporczykami.

— Naprzód marsz — rozkazał Feri Acz — ustawcie broń w krzakach w kozły!

Cała grupa, z Ferim Aczem na czele, ruszyła w głąb wyspy. Gereb też poszedł z nimi. Mała polana opustoszała, tylko na stojącym na środku głazie świeciła latarnia. Słychać było oddalające się kroki chłopców, którzy starannie chcieli ukryć swoje włócznie w krzakach.

Boka poruszył się.

— Teraz! — szepnął do Nemeczka i sięgnął do kieszeni. Wyjął czerwoną kartkę papieru, w którą była już wbita pinezka. Rozchylił gałęzie i rozkazał Nemeczkowi:

— Czekaj tu na mnie. Nie ruszaj się!

I wybiegł na polankę, na której jeszcze przed chwilą siedzieli czerwoni. Nemeczek z zapartym tchem patrzył na swego dowódcę. Boka podbiegł najpierw do stojącego na skraju polany dużego drzewa o rozłożystej koronie, która niczym parasol przykrywała niemal całą wysepkę. W jednej sekundzie przytwierdził kartkę do drzewa, po czym podkradł się do latarni. Otworzył jedną z szybek i zdmuchnął palącą się w środku świeczkę. W tej samej chwili zapanowała ciemność i Nemeczek przestał widzieć Bokę. Zanim jego oczy przywykły do ciemności, Boka stanął obok i mocno chwycił go za ramię.

— Pędź za mną, galopem!

I pognali w stronę brzegu, do łodzi. Czonakosz, gdy tylko ich zobaczył, wskoczył do łodzi, oparł wiosło o brzeg, gotów w każdej chwili odpłynąć. Obaj chłopcy w biegu wskoczyli do łodzi.

— Odjazd! — wydyszał Boka.

Czonakosz mocno napierał na wiosło, ale łódź ani drgnęła. Z dużą siłą dobili poprzednio do brzegu i dno łodzi wryło się w piasek niemal do połowy. Któryś z nich musiał wysiąść na brzeg, aby unieść dziób i zepchnąć łódź na wodę.

Tymczasem od strony polanki zaczęły dobiegać głosy. Czerwoni wrócili na polanę i zastali zgaszoną latarnię. Początkowo myśleli, że to wiatr ją zgasił, ale gdy Feri Acz spostrzegł otwartą szybkę, ryknął pełnym głosem:

— Tu ktoś był!

Czerwoni zapalili latarnię i wtedy wszystkim natychmiast rzuciła się w oczy przybita do drzewa kartka:

TU BYLI CHŁOPCY Z PLACU BRONI.

Feri Acz znów ryknął:

— Jeśli tu byli, to jeszcze tu są! Za mną!

Głośno gwizdnął. Przybiegli wartownicy i zameldowali, że przez most nikt nie mógł dostać się na wyspę.

— Przypłynęli łódką! - powiedział młodszy Pastor.

Zajęci spychaniem łodzi na wodę trzej chłopcy z przerażeniem usłyszeli okrzyk:

— Za nimi!

Ale akurat w tym momencie udało się Czonakoszowi zepchnąć łódź na wodę i samemu wskoczyć. Natychmiast chwycili za wiosła i z całych sił zaczęli zagarniać wodę.

Feri Acz darł się tymczasem na całe gardło:

— Wendauer, na drzewo, rozejrzyj się, gdzie oni są! Pastorowie na most, biegiem okrążyć brzeg, jeden w lewo, drugi w prawo!

Wydawało się już, że chłopcy z Placu Broni dostali się w potrzask. Nim bowiem wykonają jeszcze tych kilka pociągnięć wiosłem i dobiją do brzegu, szybko biegnący Pastorowie okrążą staw i odetną im drogę ucieczki. Jeśli zaś dobiją do brzegu przed Pastorami, wartownik dostrzeże ich z drzewa gołym okiem i wskaże kierunek ucieczki. Z łodzi było widać, jak Feri Acz z latarnią w ręku biegnie brzegiem wyspy. Po chwili rozległ się tupot nóg po deskach mostu, to właśnie Pastorowie rzucili się w pościg…