Nim jednak wartownik wdrapał się na drzewo, chłopcy znaleźli się na lądzie.
- Łódź dobiła do brzegu! — rozległo się wołanie z drzewa. I natychmiast odezwał się głęboki głos wodza czerwonych koszuclass="underline"
— Wszyscy biegiem za nimi!
Ale trójka chłopców gnała już wtedy co tchu.
- Żeby nas tylko nie dogonili — krzyknął w biegu Boka. - Jest ich dużo więcej!
Pędzili na przełaj, przez alejki, trawniki, na przodzie Boka, za nim dwóch pozostałych. Kierowali się prosto na oranżerię.
— Skryjemy się w szklarni! — wydyszał Boka pędząc w kierunku małych drzwi. Na szczęście były otwarte. Wśliznęli się do środka i skryli się za wielkimi cyprysami. Na zewnątrz panowała cisza. Ścigający stracili widocznie trop.
Trójka chłopców mogła teraz chwilkę odpocząć. Rozejrzeli się po dziwnym pomieszczeniu, przez którego szklany dach i ściany przenikał nikły blask miejskiego wieczoru. Ta wielka oranżeria była miejscem niezwykłym i ciekawym. Znajdowali się w lewym jej skrzydle, za nim ciągnęła się środkowa część budynku, a dalej było prawe skrzydło. Wzdłuż całej szklarni stały w ogromnych zielonych donicach drzewa o grubych pniach i wielkich liściach. W długich skrzynkach rosły paprocie i mimozy. A pod wielką kopułą środkowej części oranżerii wysoko wspinały się w górę strzeliste palmy o liściach przypominających wachlarze. Rosła tu dosłownie mała dżungla. W samym środku znajdował się basen, w którym pływały złote rybki. Obok stała ławeczka. Dalej rosły magnolie, drzewa laurowe, pomarańczowe i olbrzymie paprocie. Powietrze wypełniał mocny, odurzający zapach tropikalnych roślin. W szklarni było parno i z sufitu oraz ze ścian nieustannie spływała woda. Wielkie krople z pluskiem spadały na grube, mięsiste liście, a kiedy pod ciężarem wody zaszeleściła jakaś palma, wówczas chłopcom wydawało się, że w tej wilgotnej dżungli, między zielonymi donicami, przemykają dziwaczne podzwrotnikowe zwierzęta.
Chłopcy poczuli się wreszcie bezpieczni, ale jednocześnie chcieli się stąd czym prędzej wymknąć.
- Żeby tylko nie zamknęli nas w tej oranżerii — szepnął Nemeczek, który wyczerpany siedział u podnóża wielkiej palmy. Było mu w tym ogrzewanym pomieszczeniu bardzo przyjemnie, bo przecież całą odzież miał mokrą.
— Jeśli do tej pory nie zamknęli, to już nie zamkną — uspokoił go Boka.
Siedzieli więc i nasłuchiwali. Ale nie dotarł do nich żaden podejrzany dźwięk. Nikomu widać nie przyszło do głowy szukać ich tutaj. Wstali więc i zaczęli błądzić wśród wysokich półek, na których piętrzyły się zielone krzewy, pachnące trawy i kwiaty. Czonakosz z trudem gramolił się na jedną z półek. Usłużny Nemeczek chciał koledze pomóc.
— Zaczekaj chwilę — powiedział — poświecę ci.
I nim Boka zdążył przeszkodzić, wyjął z kieszeni zapałki[3], kapnął na jedną z nich, zapałka zapłonęła, ale w następnej chwili natychmiast zgasła, gdyż Boka wytrącił ją Nemeczkowi z ręki.
— Głupia małpa! — powiedział gniewnie. - Zapomniałeś, że jesteśmy w szklarni! Przecież te ściany są ze szkła… teraz na pewno zobaczyli błysk.
Chłopcy znieruchomieli i zaczęli nasłuchiwać. Rzeczywiście, Boka miał rację. Czerwoni musieli spostrzec płomyk, który na ułamek sekundy rozświetlił szklarnię, bo słychać już było, skrzypiące po wysypanej żwirem alejce, kroki zmierzające również w stronę drzwi lewego skrzydła. Usłyszeli głośne rozkazy Feriego Acza:
— Pastorowie do drzwi prawego skrzydła! Sebenicz do środkowych, a ja wejdę tymi!
Chłopcy z Placu Broni ukryli się w jednej chwili. Czonakosz wśliznął się pod jedną z półek. Nemeczkowi kazali wejść do basenu ze złotymi rybkami, bo i tak już był przemoczony. Malec zanurzył się w wodzie aż po brodę, a głowę schował pod dużą gałęzią paproci. Boce pozostało zaledwie tyle czasu, aby stanąć za otwierającymi się drzwiami.
Do środka w towarzystwie eskorty wkroczył Feri Acz z latarnią w ręku. Światło latarni i cień padały na szklane drzwi w ten sposób, że Boka mógł dobrze widzieć Acza, natomiast Acz nie widział Boki. Mógł się więc teraz Boka dobrze przypatrzeć wodzowi czerwonych koszul. Widział go kiedyś z bliska, tylko jeden raz w Ogrodzie Muzealnym. Feri Acz był przystojnym chłopcem, oczy błyszczały mu wojowniczo. Ale szybko zniknął z pola widzenia. Wraz z innymi chłopcami uważnie obszedł wszystkie przejścia, zajrzeli nawet pod niektóre półki. Nikomu jednak nie przyszło do głowy szukać uciekinierów w basenie. A Czonakosza nie znaleźli tylko dlatego, że gdy czerwoni zamierzali właśnie zajrzeć pod półkę, pod którą leżał Czonakosz, jeden z chłopców, nazywany przez Acza Sebeniczem, odezwał się:
— Oni już dawno wyszli przez drzwi w prawym skrzydle…
I ruszył natychmiast w tamtą stronę, a pozostali chłopcy, w ferworze pościgu, poszli za nim, przewracając po drodze doniczki.
Znowu zapanowała cisza.
Czonakosz pierwszy opuścił swoją kryjówkę.
— Staruszku — powiedział — jakaś skorupa spadła mi na głowę. Mam wszędzie pełno ziemi.
I gorliwie zaczął wypluwać piasek. Teraz, niczym wodny potwór, wynurzył się z basenu Nemeczek, woda lała się z niego strugami, a on skarżył się płaczliwym głosem:
— Czy ja już całe życie będę musiał siedzieć w wodzie? Czy ja jestem żabą, czy co?
Otrząsnął się niczym mokry pinczerek.
— Przestań się mazać — uspokajał go Boka. - Chodźmy stąd szybko, żeby ten wieczór się wreszcie skończył…
Nemeczek westchnął:
— Och, jakbym chciał być już w domu!
Uzmysłowił sobie jednak natychmiast, jak przywitają go rodzice, kiedy zobaczą mokre ubranie, poprawił się więc szybko:
— Właściwie to wcale mi się nie chce iść do domu!
Biegiem wrócili pod akację, w to samo miejsce; gdzie przechodzili przez płot. Czonakosz wdrapał się na drzewo, lecz nim postawił nogę na szczycie ogrodzenia, obejrzał się za siebie i wykrzyknął przestraszony:
— Idą w naszą stronę!
— Szybko na drzewo! — rozkazał Boka.
Czonakosz pomógł wdrapać się na drzewo obu swoim towarzyszom. Wspięli się tak wysoko, jak tylko pozwalały na to konary drzewa. Rozzłościło ich, że właśnie teraz, kiedy już niemal byli za ogrodzeniem, mogli zostać złapani.
Chłopcy w czerwonych koszulach hałaśliwie zbliżali się do drzewa. Trójka uciekinierów w milczeniu przycupnęła wśród zielonych gałęzi… niczym jakieś wielkie ptaszyska.
I znów odezwał się Sebenicz, ten sam, który w oranżerii odwrócił od nich uwagę oddziału:
— Widziałem, jak przeskoczyli przez płot.
Widocznie ten Sebenicz był najgłupszy. A ponieważ z reguły najgłupszy czyni najwięcej hałasu, przeto bez przerwy właśnie on coś wykrzykiwał. Czerwoni, którzy byli dobrze wygimnastykowani, w ciągu jednej chwili przeskoczyli przez płot. Feri Acz przechodził przez ogrodzenie ostatni, a nim to uczynił, zgasił latarnię. Wdrapywał się na parkan przy tym samym drzewie, na którego szczycie siedziały trzy ptaszyska.
I wtedy z Nemeczka, z którego kapała woda niczym z dziurawego okapu, kilka kropel spadło Aczowi na kark.
— Zaczyna padać — krzyknął Acz, wytarł szyję i zeskoczył na ulicę.
— Są tam! — rozległo się z ulicy i wszyscy pobiegli we wskazanym przez Sebenicza kierunku. Była to kolejna jego pomyłka. Boka zresztą nawet zauważył:
— Gdyby nie ten Sebenicz, to dawno by już nas złapali…
Teraz już byli pewni, że udało się im umknąć. Widzieli, jak przeciwnicy rzucili się w pogoń za dwoma spokojnie idącymi sobie ulicą chłopcami.
3
Pod koniec XIX w. na Węgrzech używano zapałek wynalezionych przez Janosa Irinyiego, które zapalały się po kapnięciu na fosforową główkę kropli specjalnego płynu. Dopiero później Szwedzi ulepszyli zapałki do stosowanej obecnie formy.