Выбрать главу

Oczywiście obaj chłopcy przestraszyli się i zaczęli uciekać. Czerwoni pędzili za nimi z dzikim rykiem. Hałas zamilkł dopiero gdzieś w dalekiej uliczce peryferyjnej dzielnicy…

Zeszli z płotu i kiedy ich stopy znów dotknęły bruku ulicy, odetchnęli z ulgą. Po chwili minęła ich jakaś staruszka, a potem pokazali się inni przechodnie. Poczuli, że znajdują się w mieście i nic już im tu nie grozi. Byli zmęczeni i głodni. W pobliskim domu sierot, którego okna przyjaźnie rozjaśniały mrok ulicy, zadzwoniono akurat na kolację.

Nemeczek dygotał z zimna.

— Pośpieszmy się — powiedział.

— Stój — odezwał się Boka. - Pojedziesz do domu tramwajem. Masz, tu są pieniądze.

Wsadził rękę do kieszeni, ale miał przy sobie tylko trzy grajcary. Poza tymi trzema miedziakami oraz kałamarzykiem, z którego ciągle sączył się niebieski atrament, niczego więcej nie miał w kieszeni. Wyciągnął te trzy zaplamione atramentem grajcary i wręczył je Nemeczkowi:

— Nie mam więcej.

Czonakosz znalazł dwa grajcary, a Nemeczek miał przy sobie jednego miedziaka z aniołkiem, na szczęście, którego przechowywał w pudełeczku po pigułkach. W sumie zebrało się więc sześć grajcarów. Tyle, ile potrzebne było na bilet.

Boka zatrzymał się na chwilę. Sprawa Gereba ciągle nie dawała mu spokoju. Stał smutno zamyślony. Jeden Czonakosz nic nie wiedział o zdradzie, był więc rad i wesół.

— Uważaj, staruszku! — powiedział, gdy Boka spojrzał na niego, włożył dwa palce w usta i przeraźliwie gwizdnął. Z całych sił, jak tylko można najgłośniej. Potem spojrzał na kolegów z zadowoleniem.

— Przez cały wieczór zbierało się to we mnie — powiedział z łobuzerską miną — i już nie mogłem się powstrzymać.

Ujął Bokę pod ramię i zmęczeni tyloma emocjami ruszyli w stronę miasta długą ulicą Üllöi.

IV

Zegar znów wybił godzinę pierwszą i chłopcy w klasie zaczęli pakować książki. Pan profesor Rac zatrzasnął dziennik i stanął na katedrze. Zawsze usłużny prymus Czengey podbiegł do nauczyciela i pomógł mu włożyć palto. Siedzący w różnych ławkach chłopcy z Placu Broni spoglądali na Bokę w oczekiwaniu poleceń. Wiedzieli, że dziś po południu, już o drugiej, odbędzie się zbiórka na Placu, ponieważ trzyosobowy patrol zwiadowczy miał złożyć sprawozdanie z wyprawy do Ogrodu Botanicznego. O tym, że wyprawa się udała i przewodniczący chłopców z Placu Broni dzielnie zrewizytował czerwone koszule — wszyscy już wiedzieli. Ale chłopcy ciekawi byli szczegółów wyprawy, przygód, jakie się przydarzyły wysłannikom, oraz niebezpieczeństw, które musieli pokonać. Z Boki nawet obcęgami nie wyrwaliby słowa na ten temat. Czonakosz plótł jak zwykle, co mu ślina na język przyniosła, i okropnie przy tym blagował. Opowiadał o jakichś dzikich zwierzętach, z którymi spotkali się w ruinach zamku w Ogrodzie Botanicznym, mówił, że Nemeczek omal nie utonął w stawie… że czerwoni siedzieli na wyspie wokół olbrzymiego, płonącego stosu… Wszystko mu się przy tym plątało i zawsze zapominał o tym, co najważniejsze. Poza tym co chwila ogłuszał słuchaczy przeraźliwymi gwizdami, którymi kończył każde zdanie, co dodatkowo utrudniało słuchanie.

Nemeczek natomiast czuł się bardzo ważny i swoją tajemniczością jeszcze podsycał ciekawość. Gdy pytano go o wydarzenia, odpowiadał z powagą:

— Nie wolno mi nic powiedzieć.

Albo też:

— Zapytajcie naszego przewodniczącego.

Wszyscy okropnie zazdrościli Nemeczkowi, który, mimo że był tylko szeregowcem, wziął udział w tak wspaniałej wyprawie. Panowie podporucznicy i porucznicy czuli, że po tych wydarzeniach szeregowy Nemeczek stał się znacznie ważniejszy od nich, ba, niektórzy nawet zaczęli głosić, że malca niezwłocznie awansują na oficera i na Placu, poza czarnym psem Słowaka — Hektorem, nie będzie już żadnego szeregowca…

Nim jeszcze pan profesor Rac opuścił klasę, Boka podniósł do góry dwa palce. Miało to znaczyć, że o drugiej godzinie spotykają się na Placu. Inni chłopcy, którzy nie należeli do grupy z Placu Broni, odczuwali straszliwą zazdrość, kiedy na ten znak Boki wtajemniczeni potwierdzili salutowaniem, iż wiedzą, o co mu chodzi. O drugiej na Placu!

Już chcieli wychodzić z klasy, kiedy nastąpiło coś nieoczekiwanego.

Profesor Rac zatrzymał się na stopniu katedry.

— Zaczekajcie — powiedział.

Natychmiast zapanowała cisza.

Nauczyciel wyciągnął z kieszeni palta małą karteczkę. Włożył okulary i zaczął odczytywać:

— Weiss!

— Obecny — odpowiedział z przestrachem w głosie Weiss.

Profesor czytał dalej następujące nazwiska:

— Rychter! Czele! Kolnay! Barabasz! Lesik! Nemeczek!

Wyczytywani odpowiadali kolejno:

— Obecny! Obecny!

Profesor Rac schował kartkę do kieszeni i powiedział:

— Przed pójściem do domu zgłosić się do mnie w pokoju nauczycielskim. Mam do was małą sprawę.

Po czym, nie wyjaśniając przyczyny tego dziwnego zaproszenia, wyszedł z klasy.

W klasie aż zaszumiało.

— Dlaczego nas wzywa?

— Dlaczego mamy zostać?

— Czego od nas chce?

Takie pytania zadawali sobie wezwani przez profesora chłopcy. A ponieważ tak się złożyło, że wszyscy wyczytani byli z Placu Broni, więc cała klasa natychmiast zgromadziła się wokół Boki.

— Ja też nie wiem, o co może chodzić — powiedział przewodniczący — Idźcie, a ja zaczekam na was na korytarzu.

Następnie Boka zwrócił się do swoich podkomendnych:

— Wobec tego spotkamy się nie o drugiej, lecz o trzeciej. Ze względu na tę nieprzewidzianą przeszkodę.

Wielki korytarz szkolny zaludnił się w mgnieniu oka. Z innych klas również wychodzili uczniowie. Na cichym przed chwilą korytarzu zapanował gwar, tłok, wzajemne przepychanie się. Wszyscy bardzo się śpieszyli.

— Zostajecie w kozie? — jakiś chłopiec zwrócił się do smutnej grupki sterczącej pod drzwiami nauczycielskiego pokoju.

— Nie — odpowiedział hardo Weiss.

Chłopiec odwrócił się i wybiegł ze szkoły. Patrzyli za nim z zazdrością. Mógł spokojnie iść do domu…

Po kilku minutach oczekiwania otworzyły się drzwi pokoju nauczycielskiego i zza mlecznej szyby wyłoniła się wysoka, szczupła sylwetka profesora Raca.

— Wejdźcie — powiedział i ruszył pierwszy.

W pokoju nauczycielskim było pusto. Chłopcy w śmiertelnej ciszy stanęli wokół długiego zielonego stołu. Ostatni z wchodzących ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Profesor Rac usiadł na głównym miejscu przy stole i spojrzał na chłopców.

— Czy wszyscy są?

— Tak.

Z dołu, z podwórza, dobiegał radosny gwar śpieszących do domu uczniów. Nauczyciel zamknął okno i w dużym pokoju, z półkami pełnymi książek, zapanowała głucha, złowroga cisza. Po dłuższej chwili przerwał ją głos nauczyciela:

— Dowiedziałem się, że założyliście jakieś stowarzyszenie. Dlatego was tu wezwałem. Podobno ta wasza organizacja nazywa się Związkiem Kitowców. Ten, który mnie o tym poinformował, wręczył mi listę członków tego związku. Czy to prawda, że należycie do tego związku?

Nikt nie odpowiadał. Wszyscy stali w milczeniu obok siebie z nisko opuszczonymi głowami, co było najlepszym dowodem prawdziwości powyższego oskarżenia.

Nauczyciel mówił dalej:

— Zacznijmy od początku. Przede wszystkim chcę wiedzieć, kto założył ten związek, kiedy jasno i wyraźnie oświadczyłem, że nie pozwalam na zakładanie żadnej, ale to żadnej organizacji.

Nikt jednak nie odpowiadał.

Po długiej ciszy odezwał się wreszcie jakiś zalękniony głos: