— To Weiss.
Profesor Rac surowo spojrzał na Weissa.
— Weiss! Czy ty nie potrafisz się sam zgłosić?
— Ależ tak, potrafię — odpowiedział cichutko Weiss.
— To dlaczego nie przyznałeś się od razu?
Na to pytanie biedny Weiss nie znalazł odpowiedzi. Profesor Rac zapalił cygaro i wypuścił kłąb dymu.
— No to po kolei — powiedział. - Po pierwsze powiedz mi, o jakich tu kitowców chodzi, co to w ogóle znaczy?
Zamiast odpowiedzi Weiss wyjął z kieszeni dużą bryłę kitu i położył ją na stole. Przez chwilę patrzył na nią, a potem tak cicho, że ledwo go było słychać, powiedział:
— To jest właśnie kit.
— A cóż to takiego? — zapytał nauczyciel.
— Kit to kit, to taka masa, którą przykleja się szyby do ram okiennych. Szklarz wkłada szybę w ramę, i potem przylepiają kitem, a my to wydłubujemy paznokciem.
— I to ty wydrapałeś ten cały kit?
— Nie, panie profesorze. To jest związkowy kit.
Nauczyciel uniósł brwi ze zdziwienia.
— Co takiego? — zapytał.
Weiss nabrał nieco odwagi.
— To jest kit zebrany przez członków związku — powiedział — a zarząd mnie właśnie powierzył jego przechowywanie. Poprzednio Kolnay przechowywał kit, bo on jest naszym skarbnikiem, ale u niego kit wysechł, bo go nigdy nie żuł.
— Więc ten kit trzeba żuć?
— Tak, bo inaczej wysycha i wtedy nie można go ugniatać. Ja codziennie żułem kit.
— Dlaczego właśnie ty?
— Bo zgodnie z naszym statutem prezes powinien przynajmniej raz dziennie żuć związkowy kit, żeby nie stwardniał…
Tu Weiss załamał się, wybuchnął płaczem i pochlipując dodał:
— A teraz właśnie ja… jestem prezesem.
Napięcie wzrosło. Głos nauczyciela brzmiał surowo:
— W jaki sposób zebraliście taki ogromny kawał kitu?
Zapanowała cisza. Nauczyciel spojrzał na Kolnaya.
— Kolnay! Gdzie to zebraliście?
Kolnay zaczął trajkotać tak gorliwie, jakby wierzył, że swoim szczerym wyznaniem wyratuje kolegów z opresji.
— Bo proszę pana psora, myśmy to uzbierali przez cały miesiąc. Naprzód to ja żułem, ale wtedy ten kit był mniejszy. Pierwszy kawałek przyniósł Weiss i od tego się zaczęło, wtedy założyliśmy nasz związek. Ojciec zabrał Weissa na przejażdżkę dorożką i on wydrapał kit z okna. Aż paznokcie sobie rozkrwawił. Potem ktoś wybił szybę w auli, więc całe popołudnie czekałem, aż przyjdzie szklarz, a on przyszedł dopiero o piątej i ja go wtedy poprosiłem, żeby dał mi trochę kitu, ale on nic nie odpowiedział, po prostu nie mógł mówić, bo on miał całą paszczę kitu.
Nauczyciel surowo zmarszczył brwi.
— Jak ty się wyrażasz? Zwierzę ma paszczę, nie człowiek!
— Przepraszam, całe usta miał pełne kitu. Bo żuł kit. Więc podszedłem i poprosiłem go, żeby pozwolił mi się przyglądać, jak będzie wprawiał szybę. Patrzyłem, jak przyciął szybę, wprawił ją i wreszcie poszedł. A kiedy już poszedł, to ja zaraz wydrapałem kit. I zabrałem. Ale nie dla siebie, lecz dla naszego związku… zwią… związ.. kuuu… — i również się rozpłakał.
— Przestań płakać — powiedział profesor Rac.
Weiss, który w zdenerwowaniu miętosił róg kurtki, nie omieszkał zauważyć:
— Zaraz ryczy…
Ale Kolnay dalej szlochał i to tak rozpaczliwie, że aż serce się krajało. Weiss syknął więc znowu:
— Nie rycz!
Ale wkrótce i on zaczął beczeć. Łzy wzruszyły widać profesora Raca. Mocno zaciągnął się cygarem. Wtedy elegancik Czele zdecydował zachować się tak, jak zwykli to czynić rzymscy bohaterowie i jak wczoraj na Placu Broni postąpił Boka, więc godnym krokiem wystąpił przed oblicze profesora i stanowczym głosem oświadczył:
— Panie profesorze, ja również zbierałem kit dla związku.
I śmiało spojrzał nauczycielowi w oczy. Profesor Rac zapytał:
— Skąd go brałeś?
— Z domu — odpowiedział Czele — stłukłem szybkę w zbiorniczku do kąpieli w klatce dla ptaków. Mama kazała to zaraz naprawić, a ja wydłubałem potem kit i woda wypłynęła na dywan, kiedy kanarek zaczął się kąpać. Ale po co taki kanarek ma się kąpać? Wróble na przykład w ogóle się nie kąpią, są brudne i wcale im to nie przeszkadza.
Profesor Rac pochylił się na swoim krześle i pogroził Czelemu.
— Nie rezonuj, Czele, bo ci zaraz zepsuje ten twój dobry humor! Mów dalej, Kolnay!
Kolnay pochlipywał jeszcze. Wytarł nos i zapytał:
— A co mam jeszcze mówić?
— Skąd wzięliście resztę kitu?
— Czele właśnie przed chwilą powiedział… I związek dał mi raz sześćdziesiąt grajcarów na ten cel…
To już się panu profesorowi Racowi zupełnie nie podobało.
— A więc również kupowaliście kit?
— Nie — odparł Kolnay. - Tylko mój ojciec jest lekarzem i przed południem jeździ fiakrem do pacjentów, raz zabrał mnie ze sobą, a ja z okna wydłubałem kit, bo był bardzo miękki, no to związek dał mi sześć dziesiątek, żebym sam się tym fiakrem przejechał, więc po południu wsiadłem i pojechałem aż na Urzędnicze Parcele, po drodze wydłubałem kit ze wszystkich czterech okien, a potem piechotą wróciłem do domu.
Profesor zastanowił się chwilę.
— Czy to było wtedy, kiedy spotkałem cię przy Akademii Sztabu Generalnego?
— Tak jest.
— I odezwałem się do ciebie… A ty mi nie odpowiedziałeś.
Kolnay pochylił głowę i ze smutkiem odparł:
— Nie mogłem, bo miałem pełną paszczę kitu.
I Kolnay znów się załamał i znów zaczął płakać.
Weiss ponownie się zdenerwował, zaczął miętosić w ręku kurtkę i zmieszany powiedział:
— Znów ryczy…
I sam w bek.
Nauczyciel wstał i zaczął przechadzać się po pokoju.
- Ładna sprawa. A kto był prezesem?
Usłyszawszy to pytanie Weiss błyskawicznie uspokoił się. Przestał płakać i dumnie uniósłszy głowę oświadczył:
— Ja!
— A kto był skarbnikiem?
— Kolnay.
— Oddaj pieniądze, które wam zostały.
— Proszę.
Kolnay sięgnął do kieszeni. A miał nie mniej przepastne kieszenie niż Czonakosz. Zaczął w nich grzebać i po kolei wyjmować wszystko, co w nich trzymał. Przede wszystkim wydobył jednego forinta[4] i czterdzieści trzy grajcary. Potem dwa znaczki pocztowe po pięć grajcarów, kartkę pocztową, dwa znaczki skarbowe o wartości jednej korony każdy, osiem nowych stalówek i jedną kolorową kulkę. Nauczyciel sposępniał na widok pieniędzy i dokładnie je przeliczył.
— Skąd braliście pieniądze?
— Ze składek członkowskich. Co tydzień każdy płacił dziesięć grajcarów składki.
— A po co były wam potrzebne pieniądze?
— Wpłacaliśmy składki dla zasady. Weiss zrezygnował bowiem jako prezes z pensji.
— Ile miał dostawać tej pensji?
— Pięć grajcarów tygodniowo. Ja przyniosłem znaczki, pocztówkę Barabasz, a znaczki skarbowe Rychter. Ojciec mu… to znaczy on je ojcu…
— Ukradł! Co? Rychter! — przerwał gwałtownie nauczyciel.
Rychter wystąpił i spuścił oczy.
— Ukradłeś? Przyznaj się!
Chłopiec bez słowa skinął potwierdzająco głową.
— Cóż to za deprawacja! Kim jest twój ojciec? — nauczyciel był wstrząśnięty i z dezaprobatą kręcił głową.
— Mój ojciec, doktor Ernest Rychter, jest adwokatem. Ale nasz związek ukradkiem zwrócił ten znaczek.
— Ukradkiem?
— No bo najpierw to ja ukradłem ojcu ten znaczek, ale później bałem się, że ojciec zauważy, więc związek dał mi jedną koronę, żebym odkupił znaczek i podrzucił ojcu na biurko. Lecz właśnie wtedy ojciec mnie przyłapał na gorącym uczynku, to znaczy, nie wtedy, kiedy zabierałem znaczek, ale wtedy, kiedy go ukradkiem chciałem oddać, i zdrowo mi przyłoił…
4
Pod koniec XIX wieku w węgierskiej części Królestwa i Cesarstwa Austro — Węgierskiego oprócz grajcarów i koron w obiegu znajdowały się forinty. Wartość jednego forinta wynosiła 2 korony, jednej korony — 100 grajcarów.