— Co się stało?
Zapadła martwa cisza. Barabasz zmuszony był poluzować pasek, Gereb przestał szurać nogami, Weiss wepchnął wywrócone na lewą stronę kieszenie, Czonakosz zakrył dłonią rozdziawione usta, Czele przestał układać karteluszki, Boka zaś schował do kieszeni kałamarz, z którego natychmiast zaczął się sączyć i plamić spodnie piękny, niebieski atrament.
— Co się stało? — powtórzył nauczyciel, ale wszyscy już tkwili nieruchomo na swoich miejscach. Profesor spojrzał w okno, przez które figlarnie wdzierały się do klasy dźwięki katarynki, i powiedział surowym tonem:
— Czengey, zamknij okno!
Mały Czengey, który był pierwszym z najpierwszych prymusów i siedział w pierwszej ławce, podniósł się i z poważną, jak zawsze, miną ruszył w stronę okna, żeby je zamknąć.
W tej samej chwili siedzący na skraju Czonakosz wychylił się z ławki i szepnął do małego jasnowłosego chłopca:
— Uwaga, Nemeczek!
Nemeczek spojrzał ukradkiem do tyłu, po czym natychmiast przeniósł wzrok na podłogę. Po podłodze toczyła się właśnie zwinięta kulka papieru. Nemeczek podniósł ją, rozprostował. Po jednej stronie karteczki było napisane: „Podaj dalej do Boki”.
Nemeczek wiedział, że właściwa wiadomość znajduje się na drugiej stronie kartki, ale jako człowiek honoru nie zamierzał czytać cudzego listu. Dlatego ponownie zwinął kartkę w kulkę, poczekał na właściwy moment i wychyliwszy się z rzędu szepnął:
— Uwaga, Boka!
Teraz Boka spojrzał na podłogę, która jak zawsze pełniła rolę szlaku komunikacyjnego podczas lekcji. Papierowa kulka potoczyła się dalej. Na drugiej stronie kartki, na tej, której Nemeczek jako człowiek honoru nie przeczytał, było napisane: „Dziś o trzeciej zbiórka na Placu. Wybieramy przewodniczącego. Ogłosić”.
Boka schował karteczkę do kieszeni i jeszcze raz ściągnął paskiem spakowane książki. Była pierwsza. Elektryczny zegar zaczął brzęczeć i teraz również nauczyciel zdał sobie sprawę, że oto lekcja dobiegła końca. Zgasił palnik Bunsena, zadał pracę do domu i udał się do pracowni przyrodniczej. Zza uchylonych drzwi gabinetu przyrodniczego wyzierały wypchane zwierzęta, z półek gapiły się swymi nieruchomymi, szklanymi oczyma rzędy wypchanego ptactwa, a w kącie cicho i dostojnie stał pożółkły, wiecznie tajemniczy i groźny kościotrup.
Klasa opustoszała niemal natychmiast. Przestronna, zdobiona kolumnami klatka schodowa zadudniła od dzikiego galopu, który słabł tylko wówczas, gdy wśród młodzieży pojawiała się nagle wysoka, górująca nad tłumem sylwetka któregoś z nauczycieli. Pędzący na złamanie karku chłopcy hamowali wtedy w biegu, na sekundę zapadała cisza, ale gdy profesor znikał za zakrętem, szaleńczy wyścig rozpoczynał się od nowa.
Tłum chłopców niczym rwący potok wylewał się przez bramę i tu dopiero rozdzielał się na dwa nurty. Jedni szli w prawo, drudzy w lewo. Uczniowie kłaniali się wychodzącym wraz z nimi nauczycielom, zmęczeni i głodni kroczyli powoli zalanymi słońcem ulicami. Byli jeszcze trochę oszołomieni, ale pod wpływem radośnie ożywionej ulicy stopniowo otrząsali się z otępienia. Pławili się w słońcu jak wypuszczeni na wolność mali więźniowie, zanurzali się w głąb ruchliwego i hałaśliwego miasta, które nie było dla nich niczym innym, jak tylko labiryntem ulic, sklepów, powozów i torowisk tramwajów konnych, wśród których należało wybrać ścieżki wiodące do domów.
W bramie sąsiadującego ze szkołą domu Czele targował się zawzięcie ze sprzedawcą wschodnich łakoci, który ni stąd, ni zowąd w bezczelny wprost sposób podniósł nagle ceny. Jak świat światem wiadomo było, ze kawałek chałwy kosztował do tej pory jednego grajcara. Był to mały kawałek, akurat taki, jaki jednym uderzeniem tasaka można było odrąbać z dużego, porowatego bloku nadzianej orzechami białej chałwy. I taki właśnie kawałek kosztował jednego grajcara; jeden grajcar stanowił w zasadzie podstawową cenę wszystkiego, co było do kupienia na straganie pod bramą. Za grajcara można było więc dostać trzy zanurzone w syropie śliwki nadziane na drewniany patyczek, trzy figi albo trzy orzechy. Grajcara kosztowała również porcja pańskiej skórki, laseczek lukrecji lub sezamek. Ba, za grajcara kupowało się porcję zapakowanej w małą, papierową torebeczkę przepysznej mieszanki zwanej „uczniowskim obrokiem”. Były tam orzeszki laskowe, rodzynki, koryntki, migdały, kawałeczki cukru, okruchy chleba świętojańskiego, a także sporo śmieci i muszek. Na „uczniowski obrok” składał się więc pełny zestaw wyrobów cukierniczych, a także elementy świata roślinnego i zwierzęcego. I to wszystko za grajcara! Czele targował się zaciekle ze sprzedawcą bakalii, co niechybnie oznaczało, że kupiec podniósł dziś ceny. Kto zna prawa rządzące handlem, ten dobrze wie, że ceny rosną również i wtedy, gdy transakcje połączone są z ryzykiem. I tak na przykład najdroższa jest herbata, którą sprowadza się z Azji karawanami ciągnącymi przez tereny pełne zbójców. Za to właśnie niebezpieczeństwo muszą później płacić mieszkańcy zachodniej Europy. Sprzedawca bakalii, zgodnie z powyższą regułą, wykazał duży zmysł handlowy i podniósł ceny, ponieważ dowiedział się, że chcą go przepędzić z bramy w pobliżu szkoły. Wiedział też doskonale, że jeśli już postanowiono go przepędzić, to nie pomogą najsłodsze nawet uśmiechy kierowane do przechodzących obok panów profesorów. Tak czy owak przepędzą go, bo widzą w nim wroga.
„Dzieci tracą wszystkie pieniądze na straganie tego Włocha” — mówili nauczyciele. Wiedział biedak, że dni jego kramu w pobliżu szkoły są policzone. A więc podniósł ceny. Jeśli już musi stąd odejść, to przynajmniej niech sobie odbije straty. Co też szczerze powiedział:
— Do tej pory wszystko kosztowało grajcara. Ale od dziś będzie dwa grajcary!
A że był Włochem, przeto wystękał te słowa łamaną węgierszczyzną, dziko przy tym wymachując swym toporkiem. Wtedy Gereb podszepnął Czelemu:
— Rąbnij kapeluszem w ten kram!
Czele był zachwycony pomysłem. W to mu graj! Łakocie pofrunęłyby na lewo i prawo! Chłopcy by się cieszyli!
A Gereb kusił jak zły duch:
— Walnij no kapeluszem! A to chytrus! Żeby tak z nas zdzierać!
Czele zdjął kapelusz z głowy.
— Takim ładnym kapeluszem? — zawahał się.
Nie udało się. Gereb skierował swoją propozycję pod zły adres. Czele był przecież elegantem.
— Kapelusza ci żal? Kapelusza? — nacierał Gereb.
— A żebyś wiedział — odpowiedział Czele. - Ale nie myśl, że tchórzę. Wcale się nie boję, kapelusza mi szkoda. I mogę ci to udowodnić. Jak chcesz, to rąbnę twoim!
Dla Gereba była to propozycja nie do przyjęcia. Poczuł się urażony i warknął ze złością:
— Sam potrafię rzucić swoim kapeluszem. Toż to zdzierus. A ty, jak się boisz, to uciekaj.
I zdecydowanym, wojowniczym gestem zdjął kapelusz, żeby uderzyć nim w zastawiony słodyczami, oparty na krzyżakach stół.
Ale w tej samej chwili ktoś złapał go z tyłu za rękę i poważnym, niemal męskim głosem zapytał:
— Co ty robisz?
Gereb obejrzał się. Za nim stał Boka.
— Co robisz? — powtórzył Boka, spokojnie i łagodnie patrząc na Gereba.
Gereb mruknął niczym lew, gdy poskromiciel spogląda mu w oczy. Opanował się jednak, wzruszył ramionami i włożył kapelusz na głowę. Boka odezwał się cicho:
— Daj mu spokój. Lubię odważnych, ale to, co chciałeś zrobić, nie miało przecież najmniejszego sensu. Chodź!
I podał mu rękę. Całą zaplamioną atramentem. Z kałamarza bowiem sączył się obficie ciemnoniebieski atrament, a Boka, niczego nie podejrzewając, trzymał rękę w kieszeni. Nie przejęli się tym jednak zbytnio. Boka wytarł rękę o mur, w wyniku czego na ścianie powstała wprawdzie ciemna smuga, ale ręka Boki wcale nie zyskała na czystości. Niemniej cała ta sprawa została zakończona. Boka ujął Gereba pod ramię i ruszyli przed siebie. Zostawili małego Czelego przy straganie i usłyszeli jeszcze, jak zdławionym głosem pokonanego buntownika zwrócił się do Włocha: