Nikt mu nie odpowiedział. Zapytał więc raz jeszcze:
— Nie zbijecie mnie? Mogę odejść?
A ponieważ nadal nikt nie odpowiedział, Nemeczek powoli ruszył w stronę mostku. Wszyscy stali nieruchomo, nikt nie drgnął, żeby go zatrzymać. Chłopcy uświadomili sobie, że oto ten jasnowłosy malec jest małym bohaterem, w pełni zasługującym na miano prawdziwego mężczyzny… Stojący przy moście dwaj wartownicy, którzy widzieli wszystko, co zaszło, patrzyli w milczeniu na Nemeczka. Nie śmieli go nawet dotknąć.
Kiedy Nemeczek wszedł na most, rozległ się grzmiący, głęboki głos Acza:
— Prezentuj broń!
Obaj wartownicy stanęli na baczność i unieśli wysoko w górę włócznie ze srebrnymi grotami. A w ślad za nimi wszyscy chłopcy trzasnęli obcasami i podnieśli swoje włócznie. I nikt nie odzywał się, jedynie ostrza włóczni błyszczały w poświacie księżyca. Słychać było kroki idącego przez most Nemeczka. Potem i one ucichły, i dobiegał już tylko chlupot, jakby ktoś szedł w butach pełnych wody… Nemeczek zniknął w oddali.
Chłopcy w czerwonych koszulach spoglądali po sobie zmieszani. Feri Acz stał na środku polany ze spuszczoną głową. Wtedy podszedł do niego blady jak ściana Gereb. Usiłował wybąkać coś pod nosem.
— Słuchaj… ja naprawdę… - zaczął.
Ale Feri odwrócił się do niego plecami. Wtedy Gereb ruszył do stojących ciągle nieruchomo chłopców i zatrzymał się przed starszym Pastorem.
— Słuchaj… ja naprawdę… - wybełkotał.
Lecz Pastor poszedł za przykładem dowódcy i również odwrócił się do Gereba plecami, co jeszcze bardziej zbiło go z tropu. Nie wiedział, co począć. Wreszcie odezwał się zdławionym głosem:
— Jak widać, mogę sobie odejść.
Dalej panowało milczenie, więc Gereb ruszył tą samą drogą, którą przed chwilą szedł Nemeczek. Ale nikt nie stawał przed nim na baczność, nikt nie prezentował broni. Wartownicy oparli się o poręcz mostu i patrzyli w wodę. W ciszy Ogrodu Botanicznego słychać było kroki Gereba, aż i one ucichły…
Kiedy czerwoni zostali już na wyspie sami, Feri Acz ruszył w stronę starszego Pastora. Podszedł do niego, stanął twarzą w twarz. I cicho zapytał:
— To ty zabrałeś mu kulki w Ogrodzie Muzealnym?
Pastor równie cicho odpowiedział:
— Tak, ja.
— Czy twój młodszy brat był wtedy z tobą?
— Był.
— I zrobiliście einstand?
— Tak.
— A czy ja nie mówiłem, że czerwonym koszulom nie wolno zabierać kulek słabym dzieciom?
Pastorowie milczeli. Nikt bowiem nie śmiał sprzeciwiać się Aczowi.
Dowódca surowo zmierzył ich od stóp do głów, po czym spokojnym, nie znoszącym sprzeciwu głosem powiedział:
— Do wody!
Pastorowie patrzyli na niego, nie rozumiejąc, o co chodzi.
— Nie rozumiecie? Tak jak tu stoicie, w ubraniach. Teraz wy macie się wykąpać.
A kiedy na jednej czy drugiej twarzy spostrzegł uśmiech, dodał:
— Kto będzie się śmiał z Pastorów, ten też się zaraz wykąpie.
Na te słowa wszystkim przeszła ochota do śmiechu. Acz spojrzał na Pastorów i ponaglił ich ostrym tonem:
— No, szybciej. Wykąpać się. Po szyję. Raz, dwa!
Po czym zwrócił się do oddziału:
— W tył zwrot! Nie gapić się!
Czerwoni wykonali w tył zwrot i odwrócili się plecami do stawu. Feri Acz też się odwrócił, żeby nie widzieć, w jaki sposób Pastorowie wymierzają sobie karę. Pastorowie zaś z rezygnacją, powoli, weszli do stawu i posłusznie usiedli w wodzie zanurzając się aż po szyję. Chłopcy nie widzieli tego, słyszeli tylko plusk wody. Feri Acz obejrzał się, żeby zobaczyć, czy obaj chłopcy rzeczywiście zanurzyli się w wodzie. Dopiero wtedy wydał rozkaz:
— Złożyć broń! Naprzód marsz!
I wyprowadził swój oddział z wyspy. Wartownicy zgasili latarnię i dołączyli do oddziału, który wojskowym krokiem przemaszerował przez most i znikł w gąszczach Ogrodu Botanicznego.
Obaj Pastorowie wygramolili się ze stawu. Spojrzeli na siebie, wsadzili, jak zwykle, ręce do kieszeni i ruszyli do domu. Przez całą drogę nie zamienili ze sobą słowa, byli bardzo zawstydzeni.
A na oświetlonej księżycową poświatą wyspie zapanowała cisza wiosennego wieczoru.
VI
Kiedy nazajutrz, około pół do trzeciej, chłopcy zaczęli kolejno, po cichutku, wsuwać się przez furtkę na Plac Broni, zaraz przy wejściu, na wewnętrznej stronie płotu, dostrzegali wielki arkusz papieru przybity do desek czterema ogromnymi gwoździami.
Była to odezwa, którą napisał Boka. Poświęcił na to całą noc. Odezwa została napisana wielkimi, drukowanymi literami, czarnym tuszem, a pierwsze litery słów zaczynających każde zdanie, były krwistoczerwone. Wezwanie brzmiało następująco:
ODEZWA!!!
ZAGRAŻA NAM WIELKIE NIEBEZPIECZEŃSTWO!
OD DZIŚ OGŁASZAM OSTRE POGOTOWIE!
CZERWONE KOSZULE CHCĄ NAS ZAATAKOWAĆ I WYPĘDZIĆ Z PLACU!
JEŚLI NIE STAWIMY IM ODWAZNIE CZOŁA, STRACIMY NASZE PAŃSTWO!
NASZ PLAC W NIEBEZPIECZENSTWIE!
ALE MY BĘDZIEMY NA POSTERUNKU I OBRONIMY NASZE PAŃSTWO
NAWET ZA CENĘ ŻYCIA!
NIECHAJ KAŻDY WYPEŁNI DO KOŃCA SWÓJ OBOWIĄZEK!
PRZEWODNICZĄCY
W tym dniu nikt nie miał ochoty na grę w palanta. Piłka spokojnie odpoczywała w kieszeni Rychtera, ponieważ właśnie do jego obowiązków należało przechowywanie sprzętu. Chłopcy chodzili wzdłuż i wszerz Placu, rozmawiali o zbliżającej się wojnie, znowu powracali do wywieszonej na parkanie odezwy i wielokrotnie, po dziesięć, a nawet dwadzieścia razy czytali pełne entuzjazmu słowa. Kilku chłopców nauczyło się na pamięć odezwy i bojowym tonem recytowało ją ze szczytu któregoś z sągów. Inni słuchali w dole tych słów z rozdziawionymi ustami, po czym biegli pod parkan, jeszcze raz czytali, by w końcu samemu wdrapać się na jedną z twierdz i stamtąd wygłosić odezwę.
Wszyscy byli podekscytowani, bo nigdy przedtem nic takiego nie wydarzyło się na Placu. Musiało im rzeczywiście grozić bardzo poważne niebezpieczeństwo, skoro Boka zdecydował się na taki krok i osobistym podpisem opatrzył ważki dokument.
Chłopcy znali już niektóre szczegóły. Tu i tam wymieniano nazwisko Gereba, ale nikt nie wiedział, jak to jest naprawdę. Boka z różnych powodów uważał za stosowne utrzymać w tajemnicy sprawę Gereba. Między innymi i z tego względu, że liczył na to, iż uda mu się przyłapać Gereba na Placu, na gorącym uczynku, i z miejsca postawić go przed sądem. Nie przewidział jednak, że Nemeczek na własną rękę znów się uda do Ogrodu Botanicznego, zakradnie się w sam środek wrogiego obozu i wywoła straszliwą aferę…
O tym wszystkim przewodniczący dowiedział się dopiero dziś przed południem, po lekcji łaciny, kiedy w suterenie, w której podczas przerwy woźny sprzedawał chleb z masłem, Nemeczek odwołał go na bok i wszystko dokładnie opowiedział. Na Placu natomiast jeszcze o pół do trzeciej wiedziano niewiele, panowała niepewność, wszyscy oczekiwali przewodniczącego. Na powszechne zdenerwowanie wpłynęło jeszcze dodatkowo podniecenie członków Związku Kitowców, w którym to związku doszło do rozłamu. Powodem było wyschnięcie związkowego kitu. Wysechł, popękał i tym samym stal się bezużyteczny, ponieważ nie nadawał się już do dalszego ugniatania. Było to niewątpliwie winą prezesa, bo chyba po tym, co się wcześniej wydarzyło, nie trzeba tłumaczyć, że do statutowych obowiązków prezesa należało przeżucie od czasu do czasu kitu. Nowy prezes Kolnay paskudnie zlekceważył swoje obowiązki. Łatwo też odgadnąć, kto najgorliwiej piętnował niedbalstwo prezesa. Oczywiście Barabasz. Chodził od jednego chłopca do drugiego i w ostrych słowach opowiadał o nieróbstwie nowego prezesa. Jego zabiegi przyniosły skutek, bo już po pięciu minutach udało mu się przekonać część członków, żeby domagali się zwołania nadzwyczajnego walnego zebrania. Kolnay domyślał się, o co chodzi.