— Rozkaz!
I galopem popędził w stronę fortec. Wzniósł się za nim obłok kurzu. Adiutant zniknął za sągami, z których szczytów wychylały się zmierzwione głowy chłopców. Patrzyli na wszystko uważnie, a na ich twarzach malowało się podniecenie, takie samo jakie maluje się na obliczach żołnierzy przed bitwą, o czym wiemy z opisów odważnych korespondentów wojennych, będących znawcami psychiki ludzkiej.
Boka pozostał sam jeden na środku Placu. Docierał tu wprawdzie hałas uliczny, ale mimo to Boka miał wrażenie, że znajduje się nie w sercu wielkiego miasta, lecz gdzieś bardzo daleko, na obcych ziemiach, na wielkiej równinie, gdzie jutro rozegra się decydująca o losach narodów bitwa. Chłopcy w milczeniu zajmowali wyznaczone miejsca i czekali na dalsze rozkazy.
Boka zdał sobie sprawę, że teraz wszystko zależy od niego. Czuł, że ma wpływ na przyszłość i powodzenie tej małej społeczności. Od niego zależą dalsze losy wesołych popołudni, wypełnionych grą w piłkę i przeróżnymi zabawami. I czuł się dumny z faktu, że podjął się oto tak ważnego zadania.
Tak — powtarzał sobie w duchu — ja was obronię!
Rozejrzał się po ukochanym Placu, po czym spojrzał w stronę sągów drzewa, zza których wznosił się w górę smukły komin tartaku, tak wesoło pykający białą parą, jakby dzisiejszy dzień niczym nie różnił się od poprzednich, jakby nie istniało zagrożenie, jakby los chłopców nie wisiał na włosku…
Boka czuł się niczym wielki wódz przed decydującą bitwą. Pomyślał o Napoleonie… Wyobraźnią wybiegł w przyszłość. Jak to się wszystko ułoży? Co będzie dalej? I kim on sam zostanie w przyszłości? Może żołnierzem i gdzieś, kiedyś, będzie naprawdę dowodził umundurowanymi oddziałami wojska na polu bitwy, będzie walczył, nie jak tu i teraz o mały Plac, ale o tę ogromną, ukochaną połać ziemi, o Ojczyznę? A może zostanie lekarzem, który codziennie prowadzi trudną i uporczywą walkę z chorobami?
Zapadał wczesny, wiosenny zmierzch. Boka otrząsnął się z zadumy, głęboko westchnął i ruszył w stronę sągów, żeby dokonać przeglądu fortecznych załóg.
Chłopcy spostrzegli, że zbliża się dowódca. Właśnie układali w rzędach bomby z piasku, ale przerwali zajęcie i wyprężyli się na baczność.
Dowódca zatrzymał się nagle w pół drogi i obejrzał za siebie. Chwilę nasłuchiwał, po czym odwrócił się i szybkim krokiem podszedł do furtki w płocie.
Ktoś stukał do furtki. Boka odciągnął zasuwę, otworzył furtkę i aż cofnął się ze zdumienia.
Przed nim stał Gereb.
— To ty, Boka? — powiedział z zakłopotaniem.
Boka nie był w stanie wykrztusić słowa. Gereb powoli wszedł i zamknął za sobą furtkę. Boka ciągle jeszcze nie wiedział, o co Gerebowi chodzi. Spostrzegł, że Gereb nie jest tak pewny siebie jak zwykle. Był blady i smutny, rękoma nerwowo poprawiał kołnierz i wyczuwało się, że chce coś powiedzieć, ale nie wie, od czego zacząć. Boka nie odzywał się, Gereb również milczał i stali tak naprzeciw siebie przez kilka chwil, nie wiedząc, co począć. Wreszcie Gereb przerwał milczenie:
— Przyszedłem… żeby pomówić z tobą.
Teraz Boka odzyskał głos. Spokojnym i poważnym tonem rzekł:
— Nie mam ci nic do powiedzenia. Najlepiej będzie, jeśli zaraz wyjdziesz tą samą furtką, przez którą wszedłeś.
Ale Gereb nie ruszał się.
— Słuchaj, Boka — powiedział — ja już wiem, że dowiedziałeś się o wszystkim. Na pewno wszyscy wiecie, że przeszedłem na stronę czerwonych koszul. Ale teraz jestem tu niejako szpieg, lecz jako przyjaciel.
Boka odezwał się cichym głosem:
— To wykluczone, ty już nie możesz być naszym przyjacielem.
Gereb opuścił głowę. Był przygotowany na ostre wymówki, liczył się z możliwością wyrzucenia go, ale nie spodziewał się, że Boka będzie z nim rozmawiać tak spokojnie i chłodno. Bardzo go to zabolało. Bardziej nawet, niż gdyby został uderzony. Zaczął mówić cicho, ze smutkiem:
— Przyszedłem tu, żeby naprawić swój błąd.
— To niemożliwe — powiedział Boka.
— Ale ja żałuję… bardzo żałuję… i odniosłem waszą chorągiew, którą zabrał stąd Feri Acz i którą Nemeczek odzyskał… tę chorągiew, którą potem Pastorowie wyrwali Nemeczkowi z rąk…
To mówiąc wyciągnął z kieszeni małą czerwono — zieloną chorągiewkę. Boce zabłysły oczy. Mała chorągiewka była pomięta, porwana, jak prawdziwy sztandar, o który w ogniu bitwy toczyła się zacięta walka. I to właśnie było w tej chorągiewce piękne.
— Chorągiew sami odbierzemy czerwonym koszulom — powiedział Boka. - A jeśli nie uda się nam tego dokonać, to i tak wszystko przepadło… I tak będziemy musieli stąd odejść, pójdziemy w rozsypkę… Przestaniemy się spotykać… Więc nie chcemy od ciebie chorągwi… I ciebie również nie potrzebujemy…
I uczynił gest, jakby chciał odwrócić się i odejść, zostawić Gereba samego. Ale ten chwycił go za brzeg kurtki.
— Janosz — powiedział zdławionym głosem — przyznaję, zawiniłem, wyrządziłem wam wielką krzywdę. Ale teraz chcę naprawić swój błąd. Przebaczcie mi.
— Ale… — odparł Boka — ja już ci przebaczyłem.
— I przyjmiecie mnie z powrotem?
— To niemożliwe.
— Za nic?
— Za nic.
Gereb wyjął z kieszeni chusteczkę i podniósł ją do oczu. Boka ze smutkiem rzekł do niego:
— Nie płacz, Gereb, nie chcę, żebyś się mazał. Idź do domu i daj nam spokój. Przyszedłeś do nas, bo i u czerwonych koszul straciłeś zaufanie.
Gereb schował chusteczkę do kieszeni i usiłował nadrabiać miną.
— No dobrze — powiedział — odchodzę. Już mnie więcej nie zobaczycie. Ale daję ci słowo, że nie dlatego tu przyszedłem, że czerwone koszule mną wzgardziły. Inny był powód.
— A jakiż to?
— Nie powiem. Może sam się dowiesz. Ale dla mnie to nic dobrego!
Przewodniczący spojrzał zdumiony.
— Nie rozumiem!
— Teraz nie mogę ci tego wyjaśnić — wyjąkał Gereb i ruszył w stronę furtki. Zatrzymał się przy niej i raz jeszcze odwrócił. - Naprawdę nie mam co prosić, żebyście przyjęli mnie z powrotem?
— Naprawdę.
— No to… nie będę prosił.
Wybiegł przez furtkę i zatrzasnął ją za sobą. Boka wahał się chwilę. Po raz pierwszy w życiu musiał być wobec kogoś bez litości. I już, już gotów był ruszyć za Gerebem, żeby krzyknąć: „Wracaj, tylko od tej pory zachowuj się porządnie!” — kiedy nagle coś mu się przypomniało. Jak to wczoraj na ulicy Pawła Gereb uciekał przed nimi śmiejąc się szyderczo. Obaj z Nemeczkiem stali wówczas na skraju chodnika, ze zwieszonymi nisko głowami, a w uszach brzmiał im pełen pogardy, ironiczny śmiech uciekającego przed nimi Gereba.
Nie — powiedział do siebie w duchu Boka — nie zawołam go. To zły chłopak.
Odwrócił się, żeby ruszyć w stronę fortec, ale nagle zatrzymał się zdumiony. Na sagach stała jego armia i w milczeniu obserwowała całą scenę rozgrywającą się między obu chłopcami. Stali tam nawet ci, którzy nie stanowili załóg fortec. Wstrzymując oddech, czekali w milczeniu na to, co się stanie.
Gdy Gereb wyszedł, a Boka odwrócił się w ich stronę, całe tłumione dotąd zdenerwowanie rozładowało się momentalnie jednym wielkim, radosnym okrzykiem.
— Niech żyje! — zabrzmiały dziecinne głosy i czapki poleciały w górę na wiwat.
— Niech żyje nasz wódz!
I powietrze przeszył potworny gwizd, tak donośny, jakiego nie jest w stanie wydać nawet lokomotywa, która zebrała w sobie całą parę. Był to przenikliwy, pełen triumfu gwizd. Oczywiście to gwizdnął Czonakosz. Po czym z radością rozejrzał się i szczerząc w uśmiechu zęby powiedział: