Boka wiedział, jak należy się w takiej sytuacji zachować. Oparł swoją włócznię o parkan na znak, że w czasie pertraktacji nie użyje broni. Kolnay i Czele poszli w jego ślady, a Kolnay w swojej gorliwości posunął się tak daleko, że położył na ziemi również trąbkę.
Starszy Pastor wystąpił krok do przodu, żeby przedstawić misję, z którą przybyli.
— Czy mam zaszczyt rozmawiać z naczelnym wodzem?
— Tak, to jest nasz generał — odpowiedział Czele.
— Przybyliśmy jako posłowie — powiedział Pastor — i ja jestem dowódcą naszej misji. Przyszliśmy tu, żeby w imieniu naszego wodza, Feriego Acza, wypowiedzieć wam wojnę.
Kiedy Pastor wymienił nazwisko wodza czerwonych koszul, posłowie podnieśli ręce do czapek i oddali mu honory. Boka i jego towarzysze przez uprzejmość również zasalutowali. Pastor mówił dalej:
— Nie chcemy zaskoczyć przeciwnika. Przyjdziemy tu jutro dokładnie o pół do trzeciej. To wszystko, co mamy wam do powiedzenia. Prosimy o odpowiedź.
Boka zdawał sobie sprawę, że jest to bardzo ważna chwila. Głos mu drżał trochę.
— Przyjmujemy wypowiedzenie wojny — odpowiedział. - Musimy tylko ustalić reguły. Nie chcę, żeby wywiązała się zwykła bijatyka.
— My też nie chcemy — powiedział ponuro Pastor i swoim zwyczajem opuścił nisko głowę.
— Proponuję przyjąć — kontynuował Boka — trzy rodzaje prowadzenia walki. Na bomby piaskowe, zapasy oraz szermierkę na włócznie. Czy znacie obowiązujące w tych walkach zasady?
— Tak.
— Kto w zapasach dotknie ziemi obiema łopatkami, ten jest pokonany i odpada z walki. Ale może walczyć dalej na dzidy i bomby z piasku. Zgadzacie się?
— Zgadzamy.
— Włóczniami nie wolno ani uderzać, ani kłuć. Dozwolony tylko fechtunek[6].
— Tak jest.
— I dwóch nie może napadać na jednego. Ale całe oddziały mogą atakować się wzajemnie. Przyjmujecie?
— Przyjmujemy.
— Nie mam wam nic więcej do powiedzenia.
Boka zasalutował, a delegacja czerwonych koszul oddała mu honory. Pastor jednak znów się odezwał:
— Muszę was jeszcze o coś zapytać. Nasz dowódca polecił nam dowiedzieć się o zdrowie Nemeczka. Słyszeliśmy, że zachorował. Jeżeli to prawda, to chcielibyśmy go odwiedzić, ponieważ okazał się niezwykle odważny, a my takiego przeciwnika bardzo szanujemy.
— Mieszka na ulicy Rakos — rzekł Boka — pod trójką. Jest bardzo chory.
Delegacja zasalutowała w milczeniu. Sebenicz znów uniósł w górę białą chorągiew, starszy Pastor wydał komendę „Odmaszerować!” i trójka posłów opuściła Plac. Na ulicy usłyszeli sygnał trąbki. To generał wzywał do siebie swoją armię, aby opowiedzieć, co się wydarzyło.
Delegacja czerwonych koszul spiesznym krokiem maszerowała w stronę ulicy Rakos i zatrzymała się dopiero przed domem, w którym mieszkał Nemeczek. Żeby się jeszcze upewnić, zapytali stojącą w bramie dziewczynkę:
— Czy tu mieszka niejaki Nemeczek?
— Tak — odpowiedziała dziewczynka i zaprowadziła chłopców do ubogiego mieszkania na parterze, które zajmowali rodzice Nemeczka. Na drzwiach znajdowała się mała, pomalowana na niebiesko blaszana tabliczka z napisem:,Andrasz Nemeczek, krawiec”.
Chłopcy weszli, ukłonili się i powiedzieli, co ich tu sprowadza. Matka Nemeczka, szczupła, wątła, jasnowłosa kobieta, bardzo podobna do swego syna — albo raczej odwrotnie, do której syn był bardzo podobny — zaprowadziła chłopców do pokoju, w którym leżał szeregowiec. Sebenicz, wchodząc, wysoko podniósł białą chorągiew, a starszy z Pastorów wystąpił krok do przodu.
— Ferenc Acz przesyła pozdrowienia i życzy ci, żebyś jak najszybciej wyzdrowiał.
Mały Nemeczek, blady i wymizerowany, leżał na poduszce ze zmierzwionymi włosami. Słysząc te słowa usiadł na łóżku. Uśmiechnął się radośnie i zapytał:
— Kiedy będzie wojna?
— Jutro!
Nemeczek posmutniał.
— To ja nie będę mógł przyjść — powiedział markotnie.
Posłowie nic nie odpowiedzieli. Po kolei podawali rękę Nemeczkowi, a groźny Pastor, wyraźnie wzruszony, rzekł:
— Nie gniewaj się za tamto.
— Nie gniewam się — powiedział cichutko Nemeczek i zaczął kaszleć. Opadł z powrotem na poduszkę, a Sebenicz poprawił mu ją pod głową. Po czym Pastor zarządził:
— Idziemy!
Chorąży znów uniósł w górę białą chorągiew i wszyscy trzej posłowie wyszli do kuchni. Tam zatrzymała ich z płaczem matka Nemeczka.
— Wy wszyscy… wszyscy jesteście takimi dzielnymi, dobrymi chłopcami… tak kochacie mojego biednego, małego synka… Poczekajcie chwilę… dostaniecie po filiżance czekolady…
Członkowie delegacji spojrzeli na siebie. Filiżanka czekolady była wielce smakowitą rzeczą, ale mimo to starszy Pastor wystąpił krok naprzód i po raz pierwszy nie opuszczając nisko głowy, jak to miał w zwyczaju, z godnością oświadczył:
— Dziękujemy bardzo, ale nie zasługujemy na czekoladę. Naprzód marsz!
I odmaszerowali.
VIII
W dniu bitwy była piękna, wiosenna pogoda. Rano padał wprawdzie deszcz, więc na pauzie chłopcy z przygnębieniem wyglądali przez okna na dwór. Obawiali się, że deszcz pokona obie walczące strony. Ale w południe przestało padać i przejaśniło się. O godzinie pierwszej słońce świeciło już pełnym blaskiem, zrobiło się ciepło i wyschły chodniki. Kiedy chłopcy wracali ze szkoły, od strony wzgórz Budy wiał lekki, wiosenny wiatr. Lepszą pogodę na bitwę trudno było sobie wymarzyć! Piasek nagromadzony w fortecach stał się wilgotny i świetnie nadawał się do lepienia kartaczy.
O godzinie pierwszej w szkole rozpoczęła się nerwowa krzątanina. Wszyscy pędzili do domu i już za kwadrans druga cała armia zebrała się na Placu. Niektórzy wyciągali z kieszeni zabrany z obiadu chleb i dojadali go. Chłopcy byli dziś znacznie spokojniejsi. Wczoraj nie wiedzieli jeszcze, co ich czeka. Pojawienie się posłów wyjaśniło sytuację, przestali się denerwować i w pełnym pogotowiu czekali na bitwę. Wiedzieli już, kiedy nadciągnie wróg i w jaki sposób będą z nim walczyć. Wszyscy płonęli wojennym zapałem i pragnęli jak najszybciej znaleźć się w ogniu walki. W ostatniej chwili w planach wojennych Boki zaszła istotna zmiana. Po przyjściu na Plac chłopcy ze zdumieniem stwierdzili, że przed fortecami numer cztery i pięć wykopano głęboki rów. Co bardziej strachliwi natychmiast pomyśleli, że to nieprzyjaciel przygotował jakąś zasadzkę, i przybiegli do Boki.
— Widziałeś ten rów?
— Widziałem.
— Kto go wykopał?
— Jano, dziś o świcie, na moją prośbę.
— Po co?
— Bo zmieniłem częściowo nasz plan wojenny.
Boka zajrzał do notatek, przywołał dowódców batalionów A i B i zapytał:
— Widzicie ten rów?
— Widzimy.
— Wiecie, co to jest szaniec?
Tak dokładnie to nie wiedzieli.
— Szaniec jest potrzebny po to — tłumaczył Boka — żeby wojsko mogło ukryć się przed nieprzyjacielem i dopiero we właściwym momencie ruszyć do walki. Plan wojenny zmienia się o tyle, że wasze bataliony nie będą stały przy furtce od ulicy Pawła. Doszedłem do wniosku, że to nie byłoby dobre. Wy obaj, razem ze swoimi batalionami, ukryjecie się w okopie. Kiedy jedna z armii nieprzyjaciela wejdzie przez furtkę od ulicy Pawła, załogi fortec natychmiast rozpoczną bombardowanie. Nieprzyjaciel ruszy w stronę fortec, nie wiedząc, co się kryje za szańcem. Dopiero gdy czerwoni znajdą się pięć metrów od rowu, wystawicie głowy i nagle obrzucicie ich piaskiem. Potem bombardowanie będzie nadal prowadzone tylko z fortec, a wy rzucicie się na wroga. Ale nie będziecie spychali go w stronę furtki, lecz zaczekacie, aż my skończymy z wrogiem od strony ulicy Marii. Dopiero gdy na dany znak trąbka wezwie was do ataku, wówczas zaczniecie wypędzać ich z Placu. Kiedy już weźmiemy do niewoli i zamkniemy w budzie tych, którzy wejdą od ulicy Marii, wtedy załogi fortec numer jeden i dwa oraz bataliony od ulicy Marii przyjdą wam z odsieczą. A więc waszym zadaniem jest zatrzymanie wroga. Zrozumiano?
6
Pod koniec XIX wieku w szkołach węgierskich na lekcji gimnastyki uczono zasad pojedynkowania się włóczniami, zbliżonych do stosowanej dziś szermierki na bagnety.