Выбрать главу

A więc nie dowierzano jeszcze Gerebowi. Tak zwykle jednak bywa z tymi, którzy nadużyli zaufania. Kontroluje się ich potem nawet wtedy, gdy mówią prawdę. Słowo generała rozproszyło wątpliwości w tej sprawie. Barabasz wdrapał się na narożną fortecę i zameldował u dowódcy. Za chwilę obie potargane głowy skryły się za blankiem baszty. Chłopcy zaczęli układać kule z piasku w piramidę.

W taki sposób minęło kilka minut, które wydały się chłopcom godzinami. Niecierpliwili się już tak bardzo, że co chwila słychać było okrzyki:

— A może się rozmyślili?

— Nastraszyli się!

— Albo przygotowali jakiś nowy podstęp!

— Wcale nie przyjdą!

Kilka minut po drugiej adiutant przegalopował przez wszystkie bojowe stanowiska z rozkazem, żeby skończyć wszelkie nawoływania i przyjąć postawę baczność, bo za chwilę generał dokona ostatniego przed bitwą przeglądu. Kiedy adiutant z tą wieścią znajdował się na ostatniej już pozycji bojowej, na pierwszym posterunku ukazał się Boka. Był pełen powagi, milczący. Najpierw zlustrował oddziały zgrupowane przy ulicy Marii. Wszystko było tam w największym porządku. Oba bataliony stały na baczność z lewej i prawej strony wielkiej bramy. Dowódcy wystąpili do przodu.

— Wszystko w porządku — powiedział Boka. - Czy znacie swoje zadania?

— Znamy. Mamy upozorować ucieczkę.

— A potem… uderzyć od tyłu.

— Tak jest, panie generale!

Potem generał sprawdził budkę Słowaka. Otworzył drzwi i włożył do zamka od zewnątrz wielki, zardzewiały klucz. Obrócił raz i drugi, żeby sprawdzić, czy zamek dobrze działa. Następnie dokonał przeglądu trzech pierwszych fortec. W każdym forcie zajmowało stanowiska po dwóch chłopców. Kule z piasku ułożone były w piramidy. W twierdzy numer trzy zgromadzono trzy razy tyle amunicji, co w innych fortecach. Tu znajdował się główny punkt ognia. Kiedy generał pojawił się w tej fortecy, aż trzech chłopców stanęło przed nim na baczność. W fortecach numer cztery, pięć i sześć zgromadzono również rezerwową amunicję.

— Tych bomb nie ruszajcie — powiedział Boka — przydadzą się wtedy, kiedy na mój rozkaz przeniosą się tu bombardierzy z pozostałych fortec.

— Tak jest, panie generale!

Załoga fortecy numer pięć była do tego stopnia zdenerwowana, że kiedy pojawił się generał, jeden z nadgorliwych bombardierów wrzasnął:

— Stój! Kto idzie?

Drugi trącił go w bok, a Boka krzyknął:

— Nie poznajesz swego generała, ty ośle?

I dodał po chwili:

— Takiego to najlepiej od razu rozstrzelać!

Zdenerwowany bombardier przeraził się nie na żarty. W pierwszej chwili nie pomyślał nawet, że jest mało prawdopodobne, żeby go rozstrzelano. Boka po prostu nie zastanowił się nad swymi słowami, zresztą co tu dużo mówić, udzieliło mu się podniecenie przed bitwą, normalnie nie palnąłby takiego głupstwa.

Szedł dalej, aż do szańca. W głębokim rowie przykucnęły oba bataliony. Był tam również Gereb. Miał zadowoloną minę. Boka stanął na nasypie.

- Żołnierze! — zawołał donośnym, pełnym zapału głosem — od was zależą losy bitwy! Jeśli się wam uda powstrzymać nieprzyjaciela do chwili, aż oddziały przy ulicy Marii wykonają swoje zadanie, wygramy bitwę! Dobrze to sobie zapamiętajcie!

Odpowiedział mu z rowu gromki okrzyk. Bardzo zabawnie wyglądali ci rozentuzjazmowani, podrzucający czapki chłopcy, którzy przy tym cały czas klęczeli w rowie, żeby nie zdradzić przypadkiem miejsca swego ukrycia.

— Cisza! — zawołał generał i udał się na środek Placu. Czekał już tam na niego adiutant z trąbką.

— Adiutant!

— Rozkaz!

— Musimy znaleźć dla siebie takie miejsce, z którego będziemy widzieć całe pole bitwy. Wodzowie z reguły obserwują bitwę ze szczytu jakiegoś wzgórza. My wdrapiemy się na dach budy.

W chwilę później znajdowali się już na dachu budy. Trąbka Kolnaya lśniła w słońcu, co nadawało adiutantowi niezwykle bojowy wygląd. Bombardierzy w fortecach zaczęli trącać jeden drugiego.

— Patrz… Patrz…

W tym momencie Boka wyciągnął z kieszeni teatralną lornetkę, którą już raz miał ze sobą w czasie wyprawy do Ogrodu Botanicznego. Przewiesił ją przez ramię i w oczach chłopców teraz już tylko w drobnej mierze różnił się od wielkiego Napoleona. Był po prostu wodzem. Czekali.

Historyk winien zawsze dokładnie odnotować czas wydarzeń. Zapiszmy więc, że dokładnie w sześć minut później, od strony ulicy Pawła, dobiegł dźwięk trąbki. Była to obca trąbka i obcy sygnał. W batalionach zapanowało podniecenie.

— Idą — podawano sobie z ust do ust.

Boka zbladł nieco.

— Teraz! — zwrócił się do Kolnaya. - Teraz rozstrzygną się losy naszego państwa.

W kilka sekund później obaj wartownicy zeskoczyli z płotu i biegiem podążyli w kierunku budy, na której dachu stał generał. Unieśli ręce do czapek i zameldowali:

— Nieprzyjaciel idzie!

— Na miejsca! — padła komenda Boki i obaj wartownicy popędzili na swoje posterunki. Jeden do szańca, drugi do oddziałów przy ulicy Marii. Boka podniósł do oczu lornetkę i cicho zwrócił się do Kolnaya:

— Trzymaj trąbkę w pogotowiu.

Kolnay wykonał rozkaz. Po chwili Boka oderwał od oczu lornetkę, twarz mu poczerwieniała i pełnym podniecenia głosem wydał rozkaz:

— Trąb!

Rozległ się donośny dźwięk trąbki. Oddziały czerwonych koszul zatrzymały się przed obiema bramami Placu Broni. Srebrzyste ostrza ich włóczni skrzyły się w słońcu, a oni sami w czerwonych czapkach i koszulach wyglądali niczym czerwone diabły. Ich trąbki również grały do ataku i powietrze aż drgało od bojowych dźwięków. Kolnay dął w trąbkę, nie przerywając nawet na chwilę.

— Tra ta ta… Tra ta ta… — słychać było z dachu.

Boka, trzymając lornetkę przy oczach, szukał wśród oddziałów nieprzyjaciół Feriego Acza. Dojrzał go i krzyknął:

— Jest tam… Feri Acz jest z tymi od ulicy Pawła… obok niego Sebenicz… niesie naszą chorągiew… Ciężko będzie naszym batalionom przy ulicy Pawła.

Nadciągającą od ulicy Marii armię prowadził starszy Pastor. Powiewała nad nimi czerwona chorągiew. I bez przerwy dźwięczały trzy trąbki. Chłopcy w czerwonych koszulach zatrzymali się przy bramach w bojowym szyku.

— Coś knują — powiedział Boka.

— Nic nie szkodzi — krzyknął adiutant, przerywając na chwilę trąbienie. Ale natychmiast znów zaczął trąbić co sił w płucach.

— Tra ta ta… Tra ta ta…

Potem nagle zamilkły trąbki czerwonych koszul i armia stojąca na ulicy Marii wybuchnęła groźnym okrzykiem bojowym:

— Hej hop! Hej hop! Hurra!

I ruszyli przez bramę do ataku. Nasi na chwilę stanęli naprzeciw, jakby chcieli przyjąć walkę, ale po kilku sekundach rzucili się do ucieczki, tak jak to zakładał plan wojenny.

— Brawo! — krzyknął Boka, po czym gwałtownie odwrócił się w stronę ulicy Pawła. Druga armia pod wodzą Feriego Acza nie przekroczyła furtki, tylko stała nieruchomo na ulicy.

Boka przestraszył się.

— Co to?

— Jakiś podstęp — powiedział dygocąc z przejęcia Kolnay. Znów spojrzeli na lewo. Nasi uciekali, czerwoni z wrzaskiem pędzili za nimi.

Nagle Boka, który do tej pory z powagą i niejakim lękiem przyglądał się nieruchomo stojącej armii Feriego Acza, zachował się jak nigdy dotąd. Podrzucił w górę czapkę, wrzasnął co sił w płucach i zaczął skakać na dachu budy niczym wariat, i to z taką werwą, że spróchniałe deski omal się pod nim nie zarwały.

— Jesteśmy uratowani! — krzyknął.