Rzucił się Kolnayowi na szyję, zaczął go ściskać i całować, kręcić się z nim w kółko. Adiutant nic z tego nie mógł zrozumieć. Ze zdumieniem zapytał:
— Co się stało? Co się stało?
Boka wskazał ręką w tę stronę, gdzie stała armia pod wodzą Acza.
— Widzisz ich?
— Widzę.
— No i co, nie rozumiesz?
— Nie rozumiem!
— Och, ty głuptasie… jesteśmy uratowani! Zwyciężyliśmy! Nie rozumiesz tego?
— Nie!
— Widzisz, że nie ruszają się z miejsca?
— Jasne, że widzę!
— Nie wchodzą do środka… czekają.
— Widzę.
— A więc dlaczego czekają? Na co czekają? Na to, żeby armia Pastora rozbiła naszych od ulicy Marii! I dopiero wówczas oni rozpoczną natarcie. Zauważyłem to natychmiast, kiedy stało się jasne, że oni nie zaatakują jednocześnie! Na nasze szczęście wymyślili taki sam plan wojenny jak i my. Liczą na to, że Pastor wypędzi połowę naszej armii na ulicę Marii i dopiero wtedy wspólnymi siłami napadną na drugą część naszego wojska: Pastor od tyłu, Acz z frontu. Ale nic z tego! Chodź! Schodzimy!
I zaraz zaczął się zsuwać z dachu.
— Dokąd idziesz?
— Idziemy razem! Nic tu po nas, nie ma na co patrzeć, bo oni nie ruszą się z miejsca. Chodźmy na pomoc chłopcom.
Bataliony ustawione przy ulicy Marii doskonale realizowały swój plan. Chłopcy biegali wokół drzew i tartaku, wznosząc okrzyki przerażenia i sprytnie udając panikę.
— Ojej! Ojej!
— Już po nas! Koniec z nami!
— Przegraliśmy!
Czerwoni uganiali się za nimi z wrzaskiem. Boka z niecierpliwością czekał, czy uda się ich ściągnąć w pułapkę. Nagle jego chłopcy zniknęli za tartakiem. Połowa schroniła się do wozowni, druga połowa do budki Słowaka.
Wtedy Pastor wydał rozkaz:
— Za nimi! Łapać ich!
I czerwoni puścili się pędem za tartak.
— Trąb! — krzyknął w tym momencie Boka.
Mała trąbka dała sygnał fortecom, żeby rozpoczęły bombardowanie. W tym momencie od strony trzech pierwszych fortec rozległ się dziecinny, triumfalny okrzyk. Słychać też było tępe pacnięcia. Zaczęło się bombardowanie piaskowymi kulami. Boka aż poczerwieniał i przeszył go dreszcz emocji.
— Adiutant! — krzyknął.
— Jestem!
— Pędź na szaniec i powiedz żołnierzom, żeby czekali. Niech cierpliwie czekają. Mają zacząć dopiero wtedy, gdy dam znak do ataku. I fortece od strony ulicy Pawła niech też czekają!
Adiutant już pędził z rozkazem. Przy budce rzucił się na ziemię i zaczął czołgać aż do szańca, żeby nie zobaczyły go przypadkiem stojące w otwartej furtce nieprzyjacielskie wojska. Szeptem przekazał rozkaz pierwszemu z brzegu chłopcu, po czym tą samą drogą, czołgając się kawałek, powrócił do swego dowódcy.
— Rozkaz wykonany — zameldował.
Za tartakiem od okrzyków aż drżało powietrze. Czerwone koszule były pewne, że lada chwila zwyciężą. Z trzech fortec jednak dziarsko prowadzono bombardowanie i to przeszkodziło czerwonym we wdarciu się między sągi. Na szczycie trzeciej, skrajnej fortecy, Barabasz w samej tylko koszuli walczył niczym lew. Cały czas celował w starszego Pastora. I raz za razem piaskowe bomby rozpryskiwały się na jego ciemnej głowie.
Barabasz za każdym razem wykrzykiwał:
— A masz, bratku!
Piasek zasypywał Pastorowi oczy i usta. Pastor otrząsał się i wściekle prychał.
— Czekajcie, ja wam pokażę! - ryczał ze złością.
— Chodź, chodź, czekamy! — krzyczał Barabasz, celował i rzucał. Za każdym razem trafiał i chłopiec w czerwonej koszuli znów miał usta i oczy pełne piasku. Załogi fortec entuzjastycznie krzyczały.
— A najedz się tego piasku! — wołał rozogniony Barabasz i już dwiema rękami rzucał kartacze, wszystkie w stronę Pastora. Nie próżnowali również pozostali bombardierzy. Narożna forteca pracowała z takim zapałem, że aż przyjemnie było patrzeć. Natomiast ukryta w wozowni i budce piechota ciągle czekała na sygnał do ataku. Wojsko w czerwonych koszulach podeszło już pod fortece i znalazło się w samym ogniu walki. Pastor wydał kolejny rozkaz:
— W górę! Na sągi!
— Puff! — krzyknął Barabasz i trafił kartaczem w sam nos dowódcy.
— Puff! — okrzyk Barabasza podjęły załogi pozostałych fortec i na głowy wspinających się wrogów runęła istna lawina piasku.
Boka chwycił swego adiutanta za ramię.
— Słuchaj, piasek im się kończy — powiedział. - Nawet Barabasz rzuca już tylko jedną ręką, chociaż w narożnej fortecy było trzy razy tyle piasku…
Rzeczywiście bombardowanie zaczynało słabnąć.
— Co się teraz stanie? — zapytał Kolnay.
Ale Boka był już całkiem spokojny.
— Zwyciężymy! — powiedział.
W tym samym momencie forteca numer dwa przerwała ogień. Zapewne zabrakło jej piasku.
— No, teraz! — krzyknął Boka. - Pędź do wozowni. Niech nacierają.
A sam pobiegł do budki. Jednym szarpnięciem otworzył drzwi i krzyknął:
— Do ataku!
I w tym momencie oba bataliony rozpoczęły atak, jeden z wozowni, drugi z budki. Odsiecz przybywała w samą porę. Pastor jedną nogą był już w fortecy. Ktoś uczepił się jego drugiej nogi i ściągnął na dół. Czerwone koszule ogarnął popłoch. Byli przekonani, że uciekające przed nimi oddziały schroniły się za sągami i że fortece miały powstrzymać ich przed wdarciem się w głąb umocnień. I oto nagle zaatakowali ich od tyłu ci sami chłopcy, którzy niedawno przed nimi uciekali…
Poważni korespondenci wojenni, którzy brali udział w prawdziwych bitwach, powiadają, że największym niebezpieczeństwem w czasie bitwy jest zamieszanie. Wodzowie bardziej boją się choćby małego zamieszania, które w ciągu kilku sekund może przerodzić się w panikę, niż setek armat. A skoro zamęt może osłabić prawdziwą, uzbrojoną w karabiny i armaty armię, to jakże mogła uniknąć tego garstka ubranych w czerwone koszule piechurów?
Nie zrozumieli, co się stało. W pierwszej chwili nie zorientowali się nawet, czy zaatakowali ich ci sami chłopcy, którzy przed nimi uciekali, czy też jacyś inni. Dopiero po chwili, kiedy rozpoznali niektórych chłopców, pojęli, że walczą z tym samym przeciwnikiem.
— Skąd, u licha, oni się tu wzięli? Spod ziemi? — krzyknął Pastor, kiedy dwie silne dłonie chwyciły go za nogę i ściągnęły z fortecy.
Boka też walczył. Wypatrzył sobie przeciwnika w czerwonej koszuli i zaczął się z nim mocować. W czasie walki powoli i sprytnie spychał go w stronę budy. Przeciwnik, który zorientował się, że nie da rady Boce, podciął mu w pewnej chwili podstępnie nogę. Chłopcy, obserwujący bacznie ten pojedynek ze szczytu fortec, głośno zaprotestowali:
— To świństwo!
— Podstawił mu nogę!
Boka upadł na ziemię, ale błyskawicznie się poderwał. Krzyknął do nieprzyjaciela:
— Podstawiłeś mi nogę! To wbrew regułom!
Przywołał Kolnaya i w mgnieniu oka wepchnęli wierzgającego przeciwnika do budy. Boka zamknął drzwi na klucz i ciężko dysząc powiedział:
— To głupiec. Gdyby normalnie walczył, nie dałbym mu rady, traciłem już siły. A tak mieliśmy prawo zaatakować go we dwóch…
I znów rzucił się do boju. Chłopcy walczyli teraz pojedynczo, każdy znalazł sobie przeciwnika i usiłował go powalić. Bombardierzy sypali z fortec resztki piasku na nieprzyjaciela. Fortece od strony Pawła ciągle milczały. Czekały na atak wroga.
Kolnay chciał właśnie włączyć się do zapasów, ale Boka przywołał go do porządku:
— Nie mieszaj się! Biegnij z rozkazem! Każ załogom pierwszej i drugiej fortecy wzmocnić czwartą i piątą!