Выбрать главу

— No, Kolnay — krzyknął Boka — nadeszła pora, żebyś pokazał, co potrafisz! Nie przejmuj się bombami, pędź do szańca i daj im sygnał! Niech rozpoczną ogień, a gdy im zabraknie piasku, niech ruszają do ataku!

— Hola ho! — krzyknął Kolnay i zeskoczył z dachu chaty. Teraz już nie czołgał się, tylko z podniesioną głową pędził prosto w stronę szańca. Boka krzyknął za nim, ale jego głos utonął w piekielnym, rozlegającym się pod jego stopami dudnieniu oraz wrzawie bitwy. Patrzył więc tylko za swym adiutantem z nadzieją, że ten zdąży przekazać rozkaz do szańca, zanim czerwoni dostrzegą ukryte w rowie oddziały.

Nagle z tłumu walczących odłączyła się sylwetka muskularnego chłopca i zagrodziła drogę Kolnayowi. Chłopiec chwycił Kolnaya za ramię i zaczął się z nim mocować. Przepadło! Kolnay nie mógł wykonać rozkazu.

— Sam idę! - krzyknął z rozpaczą Boka, zeskoczył z dachu i puścił się pędem w stronę szańca.

— Stój! — ryknął w jego stronę Feri Acz.

Wypadało przyjąć walkę z wodzem nieprzyjaciela, ale tym samym Boka postawiłby wszystko na jedną kartę. Gnał więc dalej w stronę szańca.

A Feri Acz za nim.

— Jesteś tchórzem! — krzyknął. - Uciekasz przede mną! Ale ja cię dogonię!

I dogonił go akurat w tym momencie, gdy Boka wskoczył do rowu. Boka zdążył tylko krzyknąć:

— Ognia!

I w tym samym momencie na pierś gnającego Acza spadło dziesięć bomb. Piasek obsypał jego czerwoną koszulę, czapkę, twarz.

— Jesteście diabłami! — wrzasnął. - Strzelacie już nawet spod ziemi?

Wtedy już na całej linii frontu trwał artyleryjski ostrzał. Bomby sypały się zarówno z góry, z fortec, jak i z dołu, z okopu. Rozpętał się istny piaskowy tajfun, a do wrzawy włączyły się teraz nowe głosy. Odezwali się bowiem chłopcy, którzy do tej pory w milczeniu siedzieli za szańcem. Boka wyczuł, że oto zbliża się chwila decydującego ataku; trzeba rzucić do walki wszystkie siły. Sam stanął na skraju szeregu, o jakieś dwa kroki od mocującego się właśnie z wrogiem Kolnaya. Wskoczył na nasyp, złapał czerwono — zieloną chorągiew, uniósł ją wysoko w górę i krzyknął:

— Wszyscy do ataku! Hurra!!!

I w tej chwili jak spod ziemi wyrósł nowy oddział. Chłopcy atakowali szturmowym krokiem, bacznie zwracając uwagę, aby nie wdawać się w indywidualne pojedynki. Szli zwartym szeregiem, prosto na chłopców w czerwonych koszulach, starając się jak najdalej odrzucić ich od szańca.

Barabasz krzyknął z fortecy:

— Zabrakło piasku!

— Wszyscy z fortec! Za mną! - rzucił w pędzie Boka. Na ten rozkaz na blankach fortec pojawiły się ręce i nogi: to artylerzyści zeskakiwali na ziemię. Utworzył się drugi zwarty szereg, który równym krokiem podążał za pierwszą falą natarcia.

Rozgorzała rozpaczliwa walka. Czerwone koszule, czując swoją zgubę, przestawały szanować reguły walki. Reguły dobre były dopóty, dopóki wierzyli, że i uczciwie walcząc potrafią pokonać przeciwnika. Ale teraz odrzucili wszelkie skrupuły.

Sytuacja stała się niebezpieczna. Czerwone koszule, mimo że było ich dwa razy mniej niż chłopców z Placu Broni, lepiej wytrzymywali trudy walki.

— Do budki! — zawył Feri Acz. - Musimy ich uwolnić.

I całe to kłębowisko chłopców zaczęło powoli przesuwać się w kierunku chaty Słowaka. Chłopcy z Placu Broni nie liczyli się z takim obrotem bitwy. Przeciwnicy w czerwonych koszulach zaczęli im się wymykać z rąk. Tak samo bywa, kiedy wbija się młotkiem gwóźdź, a ten nagle się skrzywi pod uderzeniem. Podobnie tu, na polu walki, linia walczących z nimi przeciwników wygięła się i przesunęła na lewo. Na samym czele z dzikim wrzaskiem pędził Feri Acz, a w jego głosie brzmiała nadzieja na zwycięstwo:

— Za mną! Za mną!

W tym samym momencie jednak zatrzymał się tak nagle, jakby mu pod nogi rzucono kłodę. Zza budki wyskoczyła ku niemu drobna dziecięca postać. Wódz czerwonych koszul stanął jak wryty, a za nim zatrzymała się, wpadając na siebie i popychając się wzajem, cała jego walcząca armia.

Przed Ferim Aczem stał mały, niższy od niego o głowę chłopiec. Ten wątły, jasnowłosy dzieciak podniósł do góry ręce i dziecinnym głosem zawołał:

— Stój!

Armia chłopców z Placu Broni, również zaskoczona tym nieoczekiwanym zwrotem, ochłonęła błyskawicznie i jednym gromkim głosem krzyknęła:

— Nemeczek!

W tej samej chwili wymizerowany chorobą chłopczyk chwycił Feriego Acza wpół i z jakąś nadludzką siłą spotęgowaną gorączką, powalił go według wszelkich reguł zapaśniczej walki na obie łopatki.

Po czym sam padł na ziemię nieprzytomny.

W tejże chwili armię czerwonych koszul ogarnął wielki zamęt. Gdy upadł ich wódz, wpadli w popłoch i los ich został w ten sposób przypieczętowany. Chłopcy z Placu Broni przytomnie wykorzystali to chwilowe załamanie wroga. Chwycili się za ramiona, utworzyli łańcuch i zaczęli wypierać z placu zaskoczoną armię napastnika.

Feri Acz podniósł się z ziemi, otrzepał z kurzu ubranie i poczerwieniały na twarzy, gniewnym wzrokiem rozejrzał się wokoło. Stwierdził, że został oto na placu boju sam jeden. Jego armię, otoczoną przez triumfujących chłopców z Placu Broni, wypędzono przez furtkę za płot, a on — jej wódz — stał samotny, pokonany.

Obok niego leżał na ziemi Nemeczek.

A gdy wypchnięto już ostatniego chłopca w czerwonej koszuli, a furtkę zamknięto na zasuwę, w szeregach zwycięzców zapanowała euforia. Zagrzmiały wiwaty i okrzyki triumfu. Tylko Boki nie było. Pojawił się po chwili razem ze Słowakiem. Niósł wodę z tartaku.

Teraz wszyscy zebrali się wokół leżącego na ziemi Nemeczka i w jednej chwili triumfalna wrzawa przemieniła się w grobową ciszę. Feri Acz stał na uboczu z ponurą miną i przyglądał się zwycięzcom. Z budy ciągle dochodził łomot uwięzionych.

Ale kto by się teraz nimi przejmował?

Jano ostrożnie podniósł Nemeczka z ziemi i ułożył go na nasypie szańca. Potem zwilżyli mu powieki, skronie, twarz. Po kilku minutach Nemeczek otworzył oczy. Rozejrzał się z bladym uśmiechem.

Chłopcy milczeli.

— Co się stało? — zapytał cichutko.

Wszyscy byli tak bardzo poruszeni, że nikomu nawet do głowy nie przyszło, żeby odpowiedzieć. Z przejęciem patrzyli na Nemeczka.

— Co się stało? — powtórzył i usiadł na nasypie.

Boka podszedł do Nemeczka.

— Jak się czujesz? — zapytał.

— Już lepiej.

— Nic cię nie boli?

— Nie.

Nemeczek uśmiechnął się znowu i zapytał:

— Zwyciężyliśmy?

Teraz już wszyscy odpowiedzieli chórem:

— Zwyciężyliśmy!

Nikt nie przejmował się tym, że Feri Acz ciągle jeszcze stoi pod jednym z sągów i z chmurną, gniewną miną przygląda się tej niemal rodzinnej scenie.

— Zwyciężyliśmy — powtórzył Boka — ale pod sam koniec bitwy marnie z nami było. I tylko tobie zawdzięczamy, że ostatecznie zwyciężyliśmy. Gdybyś nie pojawił się tak nagle wśród nas, gdybyś nie zaskoczył Feriego Acza, wówczas oni wypuściliby jeńców z budy i nie wiem, co by się dalej stało.

Jasnowłosy chłopiec odezwał się jakby rozdrażniony:

— Nieprawda — powiedział — mówicie tak, żeby zrobić mi przyjemność, bo ja jestem chory.

I potarł ręką czoło. Krew napłynęła mu do twarzy, policzki zaczerwieniły się. Widać było, że chłopca trawi gorączka.

— A teraz — powiedział Boka — natychmiast zaniesiemy cię do domu. Zrobiłeś straszne głupstwo, że tu przyszedłeś. Nie wiem, jak rodzice mogli cię wypuścić z domu.