Выбрать главу

— Wcale mnie nie wypuścili. Sam wyszedłem.

— Jak to?

— Ojciec poszedł do kogoś z ubraniem do przymiarki, mama była u sąsiadów, bo chciała zagrzać dla mnie na kuchni zupę kminkową; nie zamknęła drzwi i powiedziała, żebym krzyknął, kiedy będę czegoś potrzebował. Kiedy zostałem sam, usiadłem w łóżku i nadsłuchiwałem. Było cicho, ale jakbym coś słyszał. Szumiało mi w uszach. Słyszałem tętent koni, dźwięki trąbki, okrzyki. I usłyszałem głos Kolnaya, jakby mnie wołał: „Chodź, Nemeczku, mamy kłopoty!” A potem ty, Boka, krzyknąłeś: „Nie przychodź, Nemeczku, nie przydasz się nam do niczego, bo jesteś chory, przychodziłeś do nas, kiedy graliśmy w kulki, kiedy bawiliśmy się, ale teraz, kiedy walczymy, nie możesz przyjść i my przegrywamy bitwę”. Tak powiedziałeś, Boka. I ja słyszałem, jak to mówiłeś. I dlatego szybko wyskoczyłem z łóżka, ale zaraz upadłem, bo już tak długo leżę w łóżku, że całkiem straciłem siły. Ale podniosłem się z podłogi i wyjąłem swoje ubranie z szafy… i buty wyjąłem… i prędko się ubrałem. A kiedy już byłem ubrany, weszła mama. Usłyszałem wcześniej jej kroki, więc tak jak stałem, w ubraniu, wskoczyłem z powrotem do łóżka, i naciągnąłem na siebie kołdrę aż po brodę, żeby ona nie wiedziała, że jestem ubrany. A matka powiedziała: „Wpadłam tylko na chwilkę zapytać, czy czegoś nie potrzebujesz?” A ja na to: „Niczego mi nie trzeba”. To ona znowu wyszła, a ja wtedy uciekłem z domu. Ale ja nie jestem żadnym bohaterem, bo wcale nie wiedziałem, że to, co robię, będzie miało takie duże znaczenie. Przyszedłem tutaj tylko po to, żeby walczyć razem z wszystkimi, ale kiedy zobaczyłem Feriego Acza, pomyślałem, że to właśnie przez niego nie mogę być razem z wami, że to on kazał mnie wykąpać w zimnej wodzie, o co miałem do niego straszny żal, więc powiedziałem sobie: „No, Erno, teraz albo nigdy” — zamknąłem oczy i… i… rzuciłem się na niego…

Mały mówił z takim przejęciem, że aż zabrakło mu tchu. Zmęczył się i zaniósł kaszlem.

— Nie mów więcej — powiedział Boka — opowiesz nam o tym innym razem. Teraz zaniesiemy cię do domu.

Przedtem jednak, przy pomocy Jana, zaczęto pojedynczo wypuszczać jeńców z budki. Kolejno odbierano broń tym, którzy ją jeszcze mieli przy sobie. Pokonani ze smutkiem opuszczali Plac i wychodzili na ulicę Marii. A mały, żelazny komin na ich widok jakby szyderczo wypluwał parę. I świsnęła jeszcze w dodatku parowa piła na znak, że tartak cały czas był po stronie zwycięskiej armii chłopców z Placu Broni.

Na Placu pozostał tylko Feri Acz. Ciągle tkwił u podnóża jednego z sągów i patrzył w ziemię. Kolnay i Czele podeszli do niego i chcieli mu odebrać broń.

Ale Boka rozkazał:

— Zostawcie wodza w spokoju!

I sam zbliżył się do Acza.

— Panie generale — powiedział do niego — walczył pan po bohatersku.

Wódz czerwonych koszul spojrzał smutno na Bokę, jak gdyby chciał powiedzieć: a cóż mi teraz po twoich pochwałach…

Ale Boka odwrócił się do swego wojska i zakomenderował:

— Baczność!

Na tę komendę umilkł gwar. Wszyscy unieśli ręce do czapek. Boka stał wyprostowany przed swoją armią i również salutował. W biednym Nemeczku też odezwała się dusza szeregowca. Z trudem podniósł się z nasypu, stanął na baczność i salutował. Salutował temu, przez którego się tak ciężko rozchorował.

Feri Acz oddał honory i opuścił Plac. Był jedynym żołnierzem, który odchodził z bronią. Cały pozostały oręż: słynne włócznie ze srebrnymi ostrzami oraz posrebrzane indiańskie tomahawki leżały na jednej stercie przed wejściem do chaty. A na fortecy numer trzy powiewała odzyskana wreszcie chorągiewka. Gereb odebrał ją Sebeniczowi w zaciekłej walce.

— Gereb jest tutaj? — zapytał Nemeczek ze zdziwienia szeroko otwierając oczy.

— Tak — odpowiedział Gereb występując do przodu.

Mały pytająco spojrzał na Bokę, a ten odpowiedział:

— Jest tutaj i zmazał swoją winę. Tym samym zwracam mu stopień porucznika.

Gereb poczerwieniał.

— Dziękuję — powiedział.

Po czym cicho dodał:

— Ale…

— O co ci chodzi?

Gereb zmieszał się.

— Wiem, że nie mam do tego prawa, że o tym decyduje generał, ale… pozwalam sobie przypomnieć… że Nemeczek ciągle jest tylko szeregowcem…

Zapanowała wielka cisza. Gereb miał rację. W tych wielce nerwowych chwilach wszyscy zapomnieli o tym, że ten, któremu już trzeci raz z rzędu wszystko zawdzięczali, ciągle jest jeszcze zwykłym szeregowcem.

— Masz rację, Gereb — odezwał się Boka. - I zaraz to naprawimy. Mianuję więc…

Ale Nemeczek przerwał mu w pół słowa:

— Ja nie chcę, żebyś mnie mianował… nie dlatego to zrobiłem… nie dlatego… tu przyszedłem…

Boka usiłował być surowy. Krzyknął:

— Nie chodzi o to, po co tu przyszedłeś, ważne jest to, czego dokonałeś! Mianuję więc Erno Nemeczka kapitanem.

— Niech żyje! — wykrzyknęli jednocześnie.

I wszyscy, podporucznicy i porucznicy, a nawet sam generał zasalutowali nowemu kapitanowi. A Boka tak energicznie podniósł rękę do daszka, jakby to on był szeregowcem, a mały, jasnowłosy chłopiec generałem.

Byli tak przejęci, że zupełnie nie zauważyli, jak skromnie ubrana, szczupła, drobna kobieta weszła na Plac i zbliżyła się do nich.

— O Boże! — krzyknęła. - Jesteś! Zaraz wiedziałam, że cię tutaj znajdę!

Była to matka Nemeczka. Zapłakana, bo już od dłuższego czasu szukała swego chorego dziecka, przybiegła tutaj, żeby dowiedzieć się od chłopców, co też z nim mogło się stać. Chłopcy otoczyli ją i uspokajali. Biedna kobieta wzięła syna na ręce, owinęła chustą i ruszyła do domu.

— Odprowadźmy ich! — krzyknął Weiss, który do tej pory nie odezwał się ani słowem.

Ten pomysł wszystkim się spodobał.

— Odprowadźmy! — krzyknęli.

Szybko wrzucono zdobyczną broń do budki i cała armia ruszyła za matką Nemeczka, która przytulając syna do piersi, aby go ogrzać własnym ciepłem, śpieszyła do domu.

Na ulicy Pawła chłopcy uformowali się w dwuszereg. Zapadał zmierzch, zapalano lampy, a jaskrawe światło sklepów oświetlało chodnik.

Zajęci swoimi sprawami przechodnie zatrzymywali się na widok tego dziwnego pochodu. Na czele szczupła, drobna kobieta z zapłakanymi oczyma, tuląca w ramionach chorego, owiniętego chustą po czubek nosa chłopca, a za nimi maszerująca w karnym dwuszeregu armia chłopców w jednakowych czerwono — zielonych czapkach!

Niektórzy przechodnie uśmiechali się na ten widok. Kilku łobuziaków głośno się nawet roześmiało. Ale chłopcy nie zwracali na to najmniejszej uwagi. Nawet krewki Czonakosz, który zawsze natychmiast reagował na wszelkie zaczepki i brał za nie srogi odwet, tym razem spokojnie maszerował, nie przejmując się wcale chichotami czeladników. Wszyscy byli głęboko przejęci. Matka Nemeczka miała zaś większe kłopoty niż zajmowanie się towarzyszącą jej w drodze do domu asystą. W bramie małego domu przy ulicy Rakos musiała się jednak zatrzymać, ponieważ jej syn za żadne skarby nie dał się wnieść do środka. Wyrwał się z matczynych objęć i stanął przed chłopcami.

— No to cześć — powiedział.

Chłopcy po kolei ściskali mu rękę. Dłoń miał gorącą, rozpaloną. Po chwili wraz z matką zniknął w ciemnej sieni. Na podwórzu trzasnęły jakieś drzwi, w okienku zapaliło się światło. I zapanowała cisza.

Dopiero po chwili chłopcy uświadomili sobie, że oto żaden z nich nie ruszył się sprzed domu. W milczeniu patrzyli na małe oświetlone okienko, za którym kładziono teraz ich bohatera do łóżka. Jeden z chłopców głęboko westchnął. Wtedy odezwał się Czele: