§ 4
Ponieważ generał Janosz Boka, wbrew naszym sprzeciwom, siłą zarekwirował związkowy majątek (24 grajcary), ponieważ wszyscy musieli oddać to, co posiadali, na cele wojenne, a kupiono tylko jedną trąbkę za l forinta i 40 grajcarów, chociaż na bazarze Rosera można było dostać trąbkę za 60 lub 50 grajcarów, ale musiano kupić droższą, żeby miała silniejszy głos, i teraz są dwie trąbki, bo w czasie walki zdobyło wojenną trąbkę czerwonych koszul, a że nie trzeba już ani jednej, a nawet gdyby okazała się potrzebna, to zupełnie wystarczy jedna — postanawiamy zażądać zwrotu związkowego majątku (24 grajcarów), więc niech generał Boka sprzeda jedną trąbkę, jak to obiecał, bo nam są potrzebne pieniądze (24 grajcary).
§ 5
Prezes Związku Pat Kolnay otrzymuje niniejszym naganę od członków za to, że dopuścił do wyschnięcia związkowego kitu. Ponieważ dyskusję w tej sprawie należy zaprotokołować, wpisuję ją niniejszym w całości:
Prezes: Nie żułem kitu, ponieważ byłem zajęty przygotowaniami do wojny.
Członek Barabasz: Aha, ale to nie jest żadne usprawiedliwienie.
Prezes: Barabasz zawsze się mnie czepia, więc ja przywołuję go do porządku. Ja chętnie żuję kit, bo dobrze wiem, co to jest obowiązek, i po to jestem prezesem, żeby zgodnie z regulaminem żuć związkowy kit, ale nie pozwolę, żeby ktoś mnie się ciągle czepiał.
Członek Barabasz: Ja się nikogo nie czepiam.
Prezes: Właśnie że się czepiasz.
Członek Barabasz: A nie!
Prezes: A tak!
Członek Barabasz: A nie!
Prezes: Dobrze, niech ci będzie.
Członek Rychter: Szanowni zebrani! Stawiam wniosek, aby do Wielkiej Księgi wpisać naganę dla prezesa za to, że zaniedbał swoje obowiązki.
Członkowie: Tak jest! Tak jest!
Prezes: Chciałem się odwołać od tej decyzji i prosić, żeby Związek ten jeden raz mi przebaczył, chociażby z tego względu, że wczoraj walczyłem dzielnie jak dziki lew, że byłem adiutantem i w czasie największego niebezpieczeństwa wybiegłem na szaniec, i przeciwnik rozłożył mnie na ziemi, i cierpiałem za nasze państwo, więc dlaczego mam jeszcze teraz dodatkowo cierpieć za to, że nie żułem związkowego kitu.
Członek Barabasz: To zupełnie co innego.
Prezes: Wcale nie co innego.
Członek Barabasz: Co innego.
Prezes: A nie!
Członek Barabasz: A tak!
Prezes: Dobrze, niech ci będzie.
Członek Rychter. Proszę o przyjęcie mego wniosku.
Członkowie: Przyjmujemy, przyjmujemy.
Głosy z lewej strony: Nie przyjmujemy.
Prezes: To głosujmy.
Członek Barabasz: Proszę o przeprowadzenie głosowania, każdy oddzielnie, po nazwisku.
Głosowanie zostaje przeprowadzone.
Prezes: Większością trzech głosów Związek postanowił, że prezes Pat Kolnay zostaje ukarany naganą. Ale to świństwo.
Członek Barabasz: Prezes nie ma prawa używać w stosunku do większości ordynarnych słów.
Prezes: A ma!
Członek Barabasz: A nie ma.
Prezes: A ma.
Członek Barabasz: A nie ma.
Prezes: Dobrze, niech ci będzie.
Tym samym porządek dzienny został wyczerpany i prezes zamknął obrady.
protokołował Lesik m.p.
przewodniczył Kolnay m.p.
nadal jednak utrzymuję, że jest to świństwo.
X
Wielka cisza panowała w małej, otynkowanej na żółto kamieniczce przy ulicy Rakos. Nawet ci mieszkańcy, którzy mieli zwyczaj zbierać się na podwórzu i głośno gawędzić, tym razem na palcach przechodzili obok drzwi do mieszkania krawca Nemeczka. Służące trzepały ubrania i dywany na samym końcu podwórka i starały się to czynić na tyle cicho, żeby nie zakłócić choremu spokoju. Gdyby dywany potrafiły się dziwić, to właśnie teraz miałyby ku temu wspaniałą okazję, zwykle silnie trzepane, dziś były tylko pieszczotliwie otrząsywane z kurzu…
Co chwila któryś z mieszkańców domu pytał przez oszklone drzwi:
— Jak się czuje synek?
Wszyscy, bez wyjątku, otrzymywali jednakową odpowiedź:
- Źle, bardzo źle.
Poczciwe sąsiadki coraz to coś przynosiły.
— Kochana pani, proszę przyjąć to winko, jest naprawdę dobre…
Albo:
— Niech się pani nie obrazi, przyniosłam trochę cukierków…
Drobna, jasnowłosa kobieta z zapłakanymi oczyma otwierała drzwi dobrym sąsiadkom, serdecznie dziękowała za upominki, ale nie było z nich większego pożytku.
Mówiła to nawet poniektórym:
— Nic nie je biedaczek, od dwóch dni wypija tylko parę kropli mleka dziennie…
O godzinie trzeciej wrócił do domu krawiec Nemeczek. Był w sklepie, gdzie przyjął kolejne zamówienia. Ostrożnie, cicho otworzył drzwi i bez słowa wszedł do kuchni.
Spojrzał tylko na żonę. A ona spojrzała na niego. Oboje rozumieli się bez słów. Stali w milczeniu naprzeciw siebie. Krawiec nawet zapomniał odłożyć przyniesione do domu płaszcze.
Potem na palcach weszli do pokoju, w którym leżał ich synek. Bardzo się zmienił ten niegdyś zawsze wesoły szeregowy z Placu Broni, a dziś smutny kapitan. Wychudł, włosy mu urosły. Nie był jednak blady, przeciwnie, cały czas płonęły mu zapadnięte policzki. Od kilku dni nieustannie trawiła go gorączka.
Rodzice stanęli przy łóżku swego dziecka. Byli biednymi, prostymi ludźmi, którzy przeszli różne koleje losu, doznali wielu kłopotów i smutków, więc nauczyli się cierpieć w milczeniu. Stali tylko z nisko opuszczonymi głowami i z utkwionym w podłogę wzrokiem. Po chwili krawiec cicho zapytał:
- Śpi?
Żona nie śmiała się odezwać, skinęła tylko głową. Bo chłopiec był już tak słaby, że nie wiedziała, czy śpi, czy też tylko tak bezwładnie leży.
Od strony drzwi wejściowych rozległo się ciche pukanie.
— Może to doktor — szepnęła kobieta.
Mąż zwrócił się do niej:
— Otwórz.
Na progu stał Boka. Nikły uśmiech pojawił się na twarzy kobiety, kiedy zobaczyła kolegę syna.
— Czy mogę wejść?
— Proszę, synku.
Boka wszedł.
— Jak się czuje?
— Bez zmian.
— To znaczy źle?
Nie czekając na odpowiedź Boka wszedł do pokoju. Pani Nemeczek za nim. Teraz już w trójkę w milczeniu stali przy łóżku. A chory jakby wyczuł ich obecność, jakby zdał sobie sprawę, że nic nie mówią, by nie zakłócać mu spokoju, i wolniutko otworzył oczy. Zobaczył Bokę, uśmiechnął się. Słabym głosem zapytał:
— Jesteś tutaj, Boka?
Boka podszedł bliżej.
— Jestem.
— Zostaniesz ze mną?
— Tak, zostanę.
— Dopóki nie umrę?
Boka nie wiedział, co odpowiedzieć. Uśmiechnął się do przyjaciela, po czym przeniósł wzrok na matkę Nemeczka, jakby u niej szukając pomocy. Ale kobieta stała odwrócona do niego plecami i rąbkiem fartucha ocierała oczy.
— Głupstwa pleciesz, mój synu — powiedział chrząkając z zakłopotaniem krawiec. - Hm! Hm! Głupstwa pleciesz.
Tym razem jednak Erno Nemeczek nie zwrócił najmniejszej nawet uwagi na słowa ojca. Spojrzał na Bokę i ruchem głowy wskazał rodziców.