Jedną ręką chwycił się za oparcie łóżka.
— Fortece, ognia! Bombardujcie nieprzyjaciela! Ha, ha! Tam jest Jano! Uważaj, Jano! Ty też zostaniesz kapitanem, Jano! Ale twojego nazwiska nie wpiszą małymi literami! Jesteście bez serca! Zazdrościliście mi, bo lubił mnie Boka i to ja byłem jego przyjacielem, a nie wy! A ten cały Związek Kitowców to jedna wielka głupota! Występuję! Występuję z tego związku!
I po chwili cicho dodał:
— Proszę to zaprotokołować.
A krawiec, pochylony nad niskim stolikiem, starał się niczego już nie słyszeć i niczego nie widzieć poza swoją robotą. Jego kościste palce szybko poruszały się nad brązowym suknem, migała igła i naparstek. Za żadne skarby nie chciał spojrzeć w stronę łóżka, ponieważ obawiał się, że potem nie zdoła już zmusić się do pracy, że ciśnie eleganckim, brązowym surdutem pana Czetnekiego o ziemię i przytuli do piersi swego synka.
Mały kapitan zmęczony opadł na łóżko i w milczeniu przyglądał się kołdrze.
Boka zapytał go cichym głosem:
— Zmęczyłeś się?
Nemeczek nie odpowiedział. Boka przykrył go. Matka poprawiła poduszkę pod głową chłopca.
— Nie mów już nic. Odpocznij.
Mały spojrzał na Bokę nieprzytomnym wzrokiem, nie dostrzegał już przyjaciela. Znów się odezwał:
— Tatusiu…
— Nie, nie — odpowiedział zdławionym głosem generał — ja nie jestem twoim tatusiem… Nie poznajesz mnie? Jestem Janosz Boka.
Chory powtórzył za nim zmęczonym, zamierającym głosem:
— Jestem… Janosz… Boka… — po czym zamilkł. Chłopiec zamknął oczy i westchnął tak boleśnie, jakby w jego duszy zebrały się cierpienia wszystkich ludzi.
I zapanowała cisza.
— Może wreszcie zaśnie — powiedziała wątła, jasnowłosa kobieta, która po wielu bezsennych nocach, spędzonych na czuwaniu przy chorym dziecku, ledwo trzymała się na nogach.
— Zostawmy go — odpowiedział szeptem Boka.
Odsunęli się od łóżka i usiedli na wypłowiałej, zielonej kanapie. Teraz i krawiec przerwał pracę, odłożył brązową marynarkę na kolana i pochylił głowę nad niskim stolikiem. Wszyscy milczeli. Było tak cicho, że słyszało się brzęczenie muchy.
Przez okno dotarły z podwórza chłopięce głosy. Boka usłyszał nagle wypowiedziane półgłosem znajome nazwisko:
— Barabasz.
Boka podniósł się i na palcach wyszedł z pokoju. Kiedy otworzył wiodące z kuchni na podwórze oszklone drzwi, zobaczył zalęknioną gromadkę chłopców z Placu Broni.
— Tak — szepnął stojący najbliżej Weiss. - Przyszedł tu cały Związek Kitowców.
— Nareszcie jesteście!
— Przynieśliśmy Nemeczkowi uroczysty adres, w którym czerwonym atramentem napisaliśmy, że związek prosi go o przebaczenie i że wpisaliśmy jego nazwisko do księgi samymi wielkimi literami. Mamy ze sobą tę księgę. I jest tu cała nasza delegacja.
Boka pokręcił głową.
— Nie mogliście przyjść wcześniej?
— Dlaczego?
— Bo on przed chwilą zasnął.
Członkowie delegacji spojrzeli na siebie.
— Nie mogliśmy przyjść wcześniej, bo musieliśmy wybrać przewodniczącego delegacji i długo nad tym dyskutowaliśmy. Trwało to z pół godziny, nim wybraliśmy Weissa.
W progu pojawiła się matka Nemeczka.
— Nie śpi — powiedziała — znów majaczy.
Wyraz przerażenia i zdumienia pojawił się na twarzach chłopców.
— Wejdźcie do środka, chłopcy — zapraszała kobieta — jak was zobaczy, to może oprzytomnieje.
I szeroko otworzyła przed nimi drzwi. Chłopcy byli bardzo przejęci, wchodzili kolejno z powagą, jak do kościoła. Zdejmowali czapki jeszcze przed wejściem, na dworze. A kiedy już za ostatnim z nich zamknęły się drzwi, zatrzymali się w pełnej szacunku postawie. Szeroko otwartymi oczyma patrzyli na ojca Nemeczka i na leżącego w łóżku przyjaciela. Krawiec nie zareagował na wejście chłopców, oparł głowę na dłoniach i milczał. Nie płakał. Był już tylko bardzo zmęczony. W łóżku, z otwartymi oczyma, leżał mały kapitan. Wąskie usteczka miał otwarte, oddychał z trudem, głęboko. Nikogo już nie poznawał. Być może widział już to, czego nie ogląda się na ziemi. Kobieta zachęciła chłopców:
— Podejdźcie do niego.
Ruszyli więc wolno w stronę łóżka. Ale nogi mieli jakby z ołowiu. Jeden dodawał odwagi drugiemu:
— Idź ty.
— To ty podejdź do niego.
— Ty jesteś przewodniczącym delegacji. Ty idź! - powiedział Barabasz.
Weiss powoli podszedł do łóżka. Koledzy stanęli wokół. Ale Nemeczek nawet na nich nie spojrzał.
— Mów — szepnął Barabasz.
I Weiss zaczął drżącym głosem:
— Słuchaj… Nemeczku…
Ale Nemeczek nie słuchał. Oddychał z trudem i nieruchomo patrzył w sufit.
— Nemeczku! — powtórzył Weiss dławiąc się od łez.
Barabasz szepnął mu do ucha:
— Nie płacz.
— Ja nie płaczę — odpowiedział Weiss, ciesząc się, że opanował wybuch płaczu i może wypowiedzieć te słowa. Wreszcie wziął się w garść i przemówił.
— Wielce szanowny panie kapitanie! — powiedział i wyciągnął z kieszeni list. - Jako że przyszliśmy tu… i jako że jestem prezesem… tym samym w imieniu związku… bo zrobiliśmy błąd… i my wszyscy chcemy cię teraz prosić o przebaczenie… i w tym uroczystym dokumencie wszystko to napisaliśmy…
Odwrócił się. W oczach lśniły mu dwie duże łzy. Ale za skarby świata nie chciał odstąpić od urzędowego tonu, do którego przywiązywali w związku wielką wagę.
— Panie sekretarzu — zwrócił się do Lesika — proszę podać księgę związku.
Stojący w pogotowiu Lesik natychmiast podał księgę. Weiss ostrożnie położył ją na skraju łóżka, zaczął kartkować i otworzył na tej stronie, na której znajdował się „Wpis”.
— Spójrz — zwrócił się do chorego — przeczytaj.
Ale Nemeczek powoli zamknął oczy. Czekali. Weiss znów się odezwał:
— Zobacz.
Nemeczek nie odpowiadał. Teraz wszyscy już podeszli bliżej łóżka. Matka chorego rozsunęła chłopców i z drżeniem pochyliła się nad swoim dzieckiem.
— Słuchaj — powiedziała obco brzmiącym, zdziwionym, roztrzęsionym głosem do męża — on nie oddycha…
I położyła głowę na piersi dziecka.
— Nie oddycha! — krzyknęła już głośno, nie zwracając uwagi na nikogo. - Nie oddycha.
Chłopcy cofnęli się. Stanęli w kącie pokoju, jeden przy drugim. Księga związku spadła z łóżka na ziemię, otwarta na tej stronie, na której trzymał ją Weiss.
Kobieta wyła z rozpaczy:
— Patrz! Ma zimne ręce!
W ogromnej, dławiącej ciszy, jaka nastąpiła po tych słowach, rozległo się szlochanie krawca, który do tego momentu siedział milczący na swoim stołku, kryjąc twarz w dłoniach. Był to cichy, ledwo słyszalny szloch dorosłego, poważnego człowieka. Tylko ramiona drgały mu od tłumionego spazmu. Lecz nawet w tej chwili panował nad sobą, bo zsunął z kolan piękną marynarkę pana Czetnekiego, żeby jej nie zabrudzić łzami.
Matka pieściła i całowała swoje martwe dziecko, a potem uklękła przed łóżkiem i wtuliwszy twarz w poduszkę zaczęła przejmująco płakać. A Erno Nemeczek, sekretarz Związku Kitowców i kapitan chłopców z Placu Broni, leżał w wiecznej już ciszy, biały jak ściana, z zamkniętymi na zawsze oczyma. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że nie widzi już i nie słyszy tego, co dzieje się wokół niego, ponieważ anioły, które przybyły tu po duszyczkę kapitana Nemeczka, zaniosły ją tam, gdzie tylko podobni jemu, tacy właśnie jak mały Nemeczek, słyszą słodkie pienia i postrzegają jasność wiekuistą.