— Na jutro jest dużo z łaciny — powiedział Barabasz.
— Tak — odparł Kolnay.
— Ty masz dobrze — westchnął Barabasz — wczoraj odpowiadałeś. Ale ja już dawno nie byłem pytany i teraz na mnie kolej.
— Słuchaj — powiedział Kolnay — z drugiego rozdziału wykreślone zostały wiersze od dziesiątego do dwudziestego trzeciego. Czy masz to zaznaczone w książce?
— Nie.
— Nie będziesz się chyba uczył tego, co zostało opuszczone? Przyjdę do ciebie i pokażę ci ten fragment.
— Dobrze.
Myślą już tylko o lekcjach! Jak szybko zapomnieli! Nemeczek umarł, pan profesor Rac żyje, jutrzejsza lekcja łaciny jest realnym faktem, a najważniejsze, że obaj chłopcy są cali, zdrowi i że czekają ich codzienne obowiązki.
Kolnay i Barabasz zniknęli w ciemnościach. Boka pozostał wreszcie sam jeden. Ale nawet tu, w fortecy, sam na całym Placu, nie mógł zaznać spokoju. Pora była późna. Z kościoła dzielnicy Józsefvaros dobiegały łagodne dźwięki dzwonu.
Boka zszedł więc z fortecy i zatrzymał się przed budą. Spostrzegł wracającego od furtki w stronę swojej chaty Jana. Koło niego biegł Hektor merdając ogonem. Boka zaczekał na nich.
— No — odezwał się Słowak — panicz nie idzie do domu?
— Już idę — odpowiedział Boka.
Słowak uśmiechnął się.
— W domu smaczna, ciepła kolacja.
— Smaczna, ciepła kolacja — przytaknął machinalnie Boka i przyszło mu na myśl, że przy ulicy Rakos, w mieszkaniu biednego krawca, dwoje skromnych, samotnych już ludzi też siada w kuchni do stołu. A w pokoju obok palą się świece. Na stoliku zaś leży piękna, dwurzędowa, brązowa marynarka pana Czetnekiego.
Boka zajrzał do chaty Słowaka.
I zobaczył oparte o ścianę dziwne przyrządy. Okrągłe, czerwono — białe tablice blaszane, podobne do tych krążków, jakie trzymają w ręku dróżnicy, gdy przed ich budkami przejeżdżają pośpieszne pociągi. Stał też w chacie trójnóg z umocowaną na nim mosiężną rurą. I jeszcze pomalowane na biało kołki…
— Co to takiego? — zapytał.
Jano zajrzał do środka.
— To? To pana inżyniera.
— Jakiego pana inżyniera?
— Pana architekta.
Boce gwałtownie zabiło serce.
— Architekta? A czego on tu chce?
Jano pyknął fajkę.
— Budować będą.
— Tutaj?
— Tak. W poniedziałek przyjdą robotnicy, rozkopią Plac… wykopią piwnice… fundamenty…
— Co?! — krzyknął Boka. - Będą budować tu dom?
— Tak, dom — odpowiedział obojętnie Słowak — wielki, trzypiętrowy dom… Kto ma plac, buduje i dom.
I wszedł do chaty.
Boce zakręciło się w głowie. Dopiero teraz napłynęły mu do oczu łzy. Szybkim krokiem, a potem biegiem pędził w stronę furtki. Uciekał z Placu, uciekał z tej obcej i niewiernej ziemi, której z takim poświęceniem i męstwem bronili, i która oto teraz tak haniebnie opuszcza ich, aby po wieczne czasy dźwigać na sobie wielką, czynszową kamienicę.
Stanął w furtce i jeszcze raz obejrzał się za siebie, jak czyni ten, kto na zawsze opuszcza Ojczyznę. Myśl o rozstaniu z Placem ścisnęła mu serce wielkim bólem. Jedyną pociechą w tym cierpieniu było tylko to, że skoro już biednemu Nemeczkowi nie było dane dożyć przeprosin, z jakimi przyszła do niego delegacja Związku Kitowców, to może i lepiej, że nie doczekał też chwili, kiedy zabierają im Ojczyznę, za którą oddał swe życie.
A nazajutrz, kiedy cała klasa zastygła w niemej, pełnej skupienia ciszy i pan profesor Rac poważnym, godnym krokiem wszedł powoli na katedrę, aby w wielkiej ciszy, uroczystym głosem, wspomnieć Erno Nemeczka i przypomnieć uczniom, że jutro o trzeciej godzinie mają zebrać się na ulicy Rakos w czarnych lub przynajmniej ciemnych ubraniach, Janosz Boka z wielką powagą wpatrywał się w blat ławki i po raz pierwszy zaczął w głębi swojej młodej duszy pojmować, czym właściwie jest życie, w którym smutki i radości tak dziwnie splatają się w jeden wspólny los.