ADAM PRZECHRZTA
CHORĄGIEW MICHAŁA ARCHANIOŁA
ilustracje
Jarosław Musiał
ASY POLSKIEJ FANTASTYKI
Lublin 2009
GTW
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wbiłem nóż w wątrobę Huberta - nie zareagował. Zmieniłem uchwyt i pchnąłem w arteria subclavia. Zadrżał lekko. Wreszcie uderzyłem kolanem. Teraz zapiszczał. To znak, że cios, który trafił go w klatkę piersiową, został zadany z prędkością większą niż pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. W realnym starciu umarłby trzykrotnie. Hubert był manekinem, dość szczególnym manekinem. Dostałem go od wujka Maksa na urodziny. Tylko on o nich pamiętał. Tak naprawdę nie był moim krewnym, a jego talent wynalazcy-majsterkowicza przewyższały jedynie predyspozycje do zupełnie innej pracy. Była to profesja z gatunku tych, o których raczej nie mówi się w towarzystwie… No cóż, rodziny się nie wybiera, nawet przyszywanej.
Zdecydowałem, że na dzisiaj wystarczy. Otarłem pot z czoła, schowałem Huberta do szafy i przeszedłem do łazienki. Stojąc pod strugami gorącej wody, rytmicznie napinałem i rozluźniałem mięśnie, rozkoszując się przyjemnym, potreningowym zmęczeniem. Lubię to uczucie pojawiające się, kiedy nasz organizm da z siebie wszystko, kiedy wiemy, że jest sprawny, silny i giętki. Kiedy słucha naszych rozkazów.
Po kąpieli wyciągnąłem się na kanapie w starym, sfatygowanym, ale za to wygodnym szlafroku.
Telefon zadzwonił, przerywając mi podziwianie kolekcji dziewiętnastowiecznych fotografii. Dość specyficznej kolekcji. Półnagie kobiety pozowały do zdjęć ze szpadą. Mało kto wie, że pod koniec dziewiętnastego wieku pojedynki wśród płci pięknej były dość popularną rozrywką. Oczywiście nie chodziło o prawdziwą walkę, a o sam ceremoniał. Dziś do rozkładówek pism typu „Playboy” nie rozbierają się chyba tylko zakonnice, dawniej sytuacja wyglądała nieco inaczej. Każda kobieta, która odważyłaby się publicznie ukazać swoje wdzięki, zostałaby natychmiast sklasyfikowana jako dziwka. Chyba żeby pozowała przed pojedynkiem… Skromność skromnością, ale ówczesne przepisy pojedynkowe nakazywały walczyć półnago, żeby wykluczyć ewentualność, że któryś z adwersarzy skorzysta z niedozwolonej ochrony torsu. Czasem tuż przed walką bandażowano brzuch, aby ograniczyć możliwość głębokich pchnięć. Moje wojownicze nimfy fotografowały się bez żadnych osłon. Trudno mi było cokolwiek powiedzieć o ich umiejętnościach szermierczych czy wyniku pojedynków (o ile w ogóle się odbyły), jednak nie ulegało wątpliwości, że jako kobiety nie miały się czego wstydzić.
Podniosłem niechętnie słuchawkę, studiując detale zdjęcia utrzymanego w stylu wiedeńskiego Kamera Klubu. Młoda, zgrabna blondynka uśmiechała się figlarnie do obiektywu, demonstrując imponujący biust i trzymaną całkiem fachowo szpadę. Całą kompozycję cechowała typowa dla wiedeńczyków wykwintna swoboda. Jestem historykiem i moje zainteresowanie miało wyłącznie naukowy charakter.
- Tak? - rzuciłem sucho.
- Pan doktor Janusz Korpacki?
Głos był głęboki i spokojny. Wyczuwało się, że mój rozmówca nie musi krzyczeć, aby postawić na swoim.
- We własnej osobie - mruknąłem.
- Dzwonię z polecenia profesora Davidoffa… Westchnąłem i odłożyłem zdjęcie. Profesor Davidoff był europejskiej sławy uczonym, specjalistą w zakresie cybernetyki społecznej, człowiekiem, który jako pierwszy na świecie zastosował aparat pojęciowy cybernetyki do opisu zjawisk historycznych. Był także moim nauczycielem, promotorem i toutes proportions gardées - przyjacielem.
- Słucham - powiedziałem dużo cieplejszym tonem.
Byłem winien profesorowi niejedną przysługę i nie miałem nic przeciwko, aby spłacić choć część długu.
- Nazywam się Karol Wirde. Chciałbym…
- Ten Wirde od Commerz Bundes Banku?
Zapadła nieprzyjemna cisza. Najwyraźniej pan Wirde nie docenił mojej szczerości.
- Tak - powiedział wreszcie. - Jestem jednym z ważniejszych udziałowców tej… instytucji. Może to dobrze, że pan zapytał, w ten sposób wyjaśniliśmy sprawę mojej wypłacalności.
- Chodzi panu o badania historyczne, a może genealogiczne? W zasadzie nie zajmuję się tym na zlecenie osób prywatnych, jednak dla profesora…
- Nie - teraz on mi przerwał.
Wyszło mu to całkiem nieźle, widać było, że ma wprawę.
- Chodzi mi o kwestie kryminalne, mające prawdopodobnie związek z pana specjalnością jako historyka.
- Którą? - zapytałem odruchowo.
- Myślę o polskich służbach specjalnych z okresu międzywojennego.
- Tak?
- Mój dziadek był współpracownikiem kontrwywiadu w tym okresie. Rozpracowywał nielegalne organizacje terrorystyczne, głównie komunistów. Mój syn zainteresował się pewnymi dokumentami dotyczącymi kilku prowadzonych przez niego śledztw. Robił notatki, z których wynika, że część tych dokumentów nagle zniknęła z jednego z warszawskich archiwów. Dwa dni później został zamordowany.
Milczałem przez chwilę. Nie miałem najmniejszej ochoty wdawać się w coś takiego. Niektóre sprawy rzucały długi cień.
- W jaki sposób zginął? - spytałem wreszcie.
- Wpadł pod pociąg.
- Został zepchnięty na tory?
- Nie. Świadkowie twierdzą, że stanął naprzeciwko pociągu pospiesznego, dokładnie pośrodku torów, i dał się przejechać… Po prostu stał i patrzył na zbliżającą się lokomotywę. Maszynista próbował hamować, ale nie miał szans… Policja podejrzewała, że syn był pod wpływem narkotyków, lecz specjalistyczne badania nie wykryły żadnych śladów po tego typu środkach.
- Dlaczego pan twierdzi, że to było morderstwo?
- Mój syn nigdy nie brał narkotyków, świadkowie widzieli jakiegoś mężczyznę, który z nim rozmawiał na chwilę przed tym… zdarzeniem, podobno uczynił gest w stronę torów, jakby mu nakazywał iść w tym kierunku, wreszcie zginęły te dokumenty…
- Co to za dokumenty?
- Fotografie kilku komunistycznych szpiegów, krótkie charakterystyki sporządzone przez przedwojenny kontrwywiad i parę luźnych stron.
- Są prawdopodobnie bez znaczenia - stwierdziłem.
- Dlaczego?
Głos Wirdego nadal brzmiał spokojnie, jednak czuło się w nim teraz podskórne pęknięcie, skazę.
- To codzienność w naszych archiwach. Przeważnie fotki i dane komunistycznych agentów trzymane są w wielkich albumach. Nikt nie jest w stanie sprawdzić, czy nic nie zginęło, kiedy korzystający z dokumentów oddają je pod koniec dnia. Kiedyś przez tydzień siedziałem w takim archiwum…
- A konkretnie?
- Czy to ważne? Co drugi, co trzeci dzień ginęły jakieś notatki i zdjęcia. A to komuś nie pasowało, że dziadziuś jest wymieniany jako komunistyczny szpieg czy dywersant, inni z kolei sądzili, że znajdą haka na konkurenta z lewicy, jeśli rzucą prasie garść faktów o tym, że jego przodek sprzedał się Sowietom… Rozumie pan, że nawet brukowiec wymagałby potwierdzenia takich rewelacji, stąd popyt na tego typu dokumenty.
- Sugeruje pan, że to lewicowi politycy…
Po raz pierwszy wyczułem gniew w jego głosie.
- Niczego nie sugeruję - uciąłem. - To tylko luźne dywagacje. Osobiście jest mi obojętne, czy te akta przemeblował jakiś przemalowany na różowo były komuch, czy oszołom z prawicy. Mówię tylko, że takie rzeczy to normalka i najprawdopodobniej nie mają żadnego związku ze sprawą, a pański syn mógł mieć sto różnych powodów, żeby popełnić samobójstwo bez żadnych narkotyków, albo wziął takie, których nie wykryto…