Do kamienicy na Garncarskiej wybrałem się po dwunastej w nocy. Według moich ustaleń większość lokatorów stanowili starsi ludzie, którzy o tej porze powinni już spać. Prawdopodobieństwo, że ktoś teraz zejdzie do piwnicy było bliskie zeru. Jednak gdy znalazłem się w wąskim, ciemnym korytarzu, wydało mi się, że wyczuwam czyjąś obecność. Zamarłem w półprzysiadzie, rezygnując z zapalenia światła. Powoli, bardzo powoli oparłem się o ścianę, rozluźniłem mięśnie i przymknąłem oczy, aby przyzwyczaić wzrok do mroku. Na szczęście dokładnie zamknąłem drzwi wejściowe. Jeśli ktoś tu był, będzie musiał zaatakować w ciemności. W odróżnieniu od większości ludzi taka sytuacja mi odpowiadała. Prawie każdy polega na wzroku, ja wyćwiczyłem także inne zmysły. Przede wszystkim węch. W rzeczywistości człowiek ma węch niemal tak dobry jak zwierzęta; o wadze, jaką natura przywiązuje do tego zmysłu, świadczy fakt, że genów związanych z węchem jest około tysiąca, przy kilku zaledwie odpowiadających za wzrok czy słuch. Przeciętny człowiek rozróżnia parę tysięcy zapachów, ja ponad dwadzieścia tysięcy. Zatroszczył się o to wujek Maks. Nie, żebym był mu za to specjalnie wdzięczny, czasem się to przydawało, ale dużo częściej dałbym wiele, aby mieć zdecydowanie mniej wrażliwe powonienie…
Mijały minuty. W piwnicy panowała idealna cisza. Żadnego szmeru, szelestu. Ani śladu zapachu potu czy kosmetyków. Oczywiście, jeśli czaił się tu jakiś zawodowiec, wiedziałem, że dostrzegę go dopiero wtedy, gdy skoczy mi na głowę. Tacy nie perfumowali się przed akcją, no i się nie pocili. Adrenalina wstrzymywała u nich wydzielanie potu.
Jeśli przed momentem zaalarmowała mnie jakaś nietypowa woń, była teraz dla mnie niewyczuwalna. Może to pamiątka po jednym z lokatorów, który odwiedził niedawno to miejsce, a może mimo wszelkich ostrożności skóra lub ubranie czającego się wroga zachowały ślad zapachu często używanego kosmetyku? Wreszcie włączyłem światło w korytarzu. Nie było sensu czekać dłużej.
Bez problemu sforsowałem kłódkę i znalazłem się w piwnicy Alchemika. Przekręciłem przedpotopowy, bakelitowy przełącznik. Słaba, umieszczona pod wysokim sufitem żarówka ledwo świeciła, więc zamontowałem specjalnie przyniesioną, silniejszą. Oparta o regał z przetworami malarska drabina oszczędziła mi akrobatycznych wyczynów. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Dwie ściany zabudowane były chałupniczej roboty konstrukcjami z nieheblowanych desek. Przy trzeciej, naprzeciwko wejścia, stał stary, solidny kredens. Tylko on mógł pochodzić z okresu międzywojennego. Po bliższych oględzinach okazało się, że mebel został kunsztownie zdemolowany. Liczne rysy i zadrapania wykluczały raczej, że ktoś wpadnie na pomysł, aby go sprzedać, z drugiej strony, grube, dębowe płyty, z jakich był zbudowany, czyniły go idealnym wyposażeniem piwnicy…
Zdjąłem z półek kilkadziesiąt pustych słoików i zacząłem dokładne badania. Po chwili wykluczyłem możliwość, że ukryto tu jakieś przyciski. Spróbowałem mebel przesunąć - bez skutku. Wreszcie pociągnąłem do siebie. Przez moment wydawało się, że znowu nie trafiłem, jednak po chwili coś szczęknęło i kredens odchylił się na zawiasach, jak normalne drzwi. Odsłoniło się wejście do zastawionego stołami laboratoryjnymi pomieszczenia.
Nagle poczułem zapach wody kolońskiej. Harbecker. Kiedy owinął mi ramię wokół szyi, wyciągnąłem nóż i trzymając ostrzem do dołu, pchnąłem za siebie. Zawył wściekle i odskoczył do tyłu. Zraniłem go w udo, jak się wydawało - niegroźnie. Było zbyt ciasno na jakieś wyrafinowane uniki, więc miałem przewagę. Zresztą, w spotkaniu z kimś, kto umie posłużyć się nożem, sprawność nabyta w czasie najbardziej nawet morderczych treningów, może posłużyć tylko do jednego - do ucieczki. Bardzo szybkiej ucieczki.
Mimo to Harbecker podjął walkę. I już wiedziałem - nie będzie łatwo. Mężczyzna uśmiechnął się, a czas zaczął płynąć w rytmie oddechu i tętna. Wyznaczany uderzeniami serca, z których każde mogło być ostatnie. Nie spojrzał nawet na swoją ranę, najwyraźniej nie pierwszy raz oberwał w czasie akcji. Wiedział, że to nic poważnego, popłynie trochę krwi i tyle. Pewnie nawet nie czuł bólu, za dużo adrenaliny. Uderzył błyskawicznie, wykonując kilka pozorowanych ruchów. Prowokował, bym skontrował nożem. Nie doczekał się. Ukryłem ostrze za udem i gdy parowałem atak drugą ręką, nasze przedramiona zetknęły się na moment. Jednakowo twarde i lodowato zimne. Swobodny uśmiech zniknął z twarzy Harbeckera. Kiedy ktoś cię zrani raz czy drugi, organizm próbuje się dostosować, zwiększyć szanse. Profilaktycznie obniża temperaturę, aby ograniczyć ewentualne krwawienie. Tego nie można nauczyć się na treningu czy poligonie. Tylko w akcji. Do faceta dotarło, że nie ma do czynienia z kolejnym cywilem.
Kopnął, celując w moje kolano, jednocześnie podnosząc ręce do twarzy. Zakląłem, wykonując unik, bo zauważyłem, że mój przeciwnik nałożył jakąś maskę. Zaatakowałem, przerzucając ostrze z ręki do ręki, uderzyłem w kierunku podbrzusza Harbeckera. Cofnął się błyskawicznym, niemal baletowym ruchem i cisnął o ziemię szklaną fiolkę. Poczułem zapach suszonych jabłek, nagle ogarnęła mnie fala ciepła. Upuściłem nóż na betonową podłogę. Mój mistrz, ktoś, kto się o mnie troszczył, kazał mi go podnieść i wbić sobie w serce. Miałem wrażenie, że coś jest nie w porządku, ale głos mistrza był natarczywy, żądał posłuszeństwa.
Kiedy zamierzyłem się do samobójczego ciosu, trafiła mnie sonda tasera. Harbeckera również. Przybyli analitycy. Nareszcie. Upadłem. Taser nie daje żadnych szans, następuje zakłócenie działania układu nerwowego, mięśnie momentalnie wiotczeją, a ofiara wali się bezwładnie na ziemię. Ktoś zaprowadził mnie do samochodu, odwiózł do domu i wpakował do łóżka. Zasnąłem. Rano przyszedł lekarz w towarzystwie Davidoffa. Chcieli koniecznie wiedzieć, czy nie wyskoczę przez okno, jeśli ktoś mi to zasugeruje. W krótkich żołnierskich słowach powiedziałem im, co myślę o nich i ich kretyńskich pomysłach. Pośmiali się chwilę i poszli.
Zmyłem z siebie znużenie pod prysznicem i usiadłem na rozbebeszonym łóżku. Wyczułem delikatny zapach perfum. Czyżby w nocy siedziała przy mnie Anna? Davidoff zdążył mi szepnąć, że cała zawartość pracowni została przewieziona do mojego kumpla chemika, a wejście do niej ponownie zamaskowano. Zajęli się tym analitycy. Nie martwiłem się, że w piwnicy zostaną ślady naszej małej rozróby. Byłem pewien, że Rosjanie usunęli wszelkie efekty tego… incydentu. To przecież zawodowcy.
Wziąłem kilkudniowy urlop i spędziłem ten czas, nie wychodząc praktycznie z mieszkania. Czytałem Bułhakowa, grałem sam ze sobą w szachy, rozmyślałem. Przeważnie nie były to zbyt budujące myśli. Niełatwo jest zabić człowieka albo przyczynić się do jego śmierci. Nawet jeśli to gnida. Niełatwo nacisnąć spust lub wbić ostrze w tętnicę. Nie jestem typem filmowego twardziela, zawsze, gdy kogoś zabiję, a zdarzyło mi się to parę razy - rzygam tygodniami i męczą mnie koszmarne sny. Tym razem czułem się nieco lepiej. Być może dlatego, że nie widziałem, jak zginął Harbecker…
Ostatniego dnia urlopu wpadł do mnie kumpel. Nie rozmawialiśmy długo, zostawił mi gazetę i niewielką, szklaną fiolkę. Na pierwszej stronie znalazłem informację, że znany naukowiec popełnił samobójstwo, rzucając się pod pociąg. Ktoś miał poczucie humoru i był w posiadaniu przynajmniej jednej ampułki z preparatem Alchemika. Nie chciałem nawet wiedzieć, który z analityków to zrobił, choć wolałem, żeby nie była to Anna. Sam nie wiem dlaczego…