Sięgnąłem po fiolkę od kumpla i wypiłem jej zawartość. Mój chemik twierdził, że udało mu się uzyskać preparat w postaci ciekłej. Podobno miał być skuteczniejszy niż opary Alchemika. Aha, oczywiście chodziło o „Życie wieczne”. Przez moment zastanawiałem się, czy nie osiągnę tego stanu - w sensie metafizycznym. Specyfików alchemicznych nie można wypróbować na świnkach morskich, nie podziałają. Można je przetestować tylko w jeden sposób - na ludziach. Szczerze mówiąc, było mi to z grubsza obojętne. Nie wiem, jak długo siedziałem w fotelu, obracając pustą ampułkę w ręku. Zapewne dość długo, bo zasnąłem.
Kiedy obudziło mnie poranne słońce zaglądające przez otwarte okno, wypadało zbierać się do pracy. Czułem się normalnie, nie wyglądało na to, aby preparat w jakikolwiek sposób podziałał. Wzruszyłem ramionami i poszedłem golić się do łazienki. Podnosząc maszynkę do twarzy, zamarłem. Z prawego przedramienia zniknęła paskudna blizna po nożu - skutek podjętej dziesięć lat temu niewłaściwej decyzji. Rzuciłem się do albumów ze zdjęciami i wyciągnąłem fotkę z zeszłych wakacji. Nie zwariowałem - wyraźnie widać było bliznę. Odłożyłem zdjęcie i zmarszczyłem brwi - ktoś grzebał w mojej szafce z fotografiami. Album zawierający podobizny dziewiętnastowiecznych wojowniczek nie leżał na swoim miejscu, został niedbale rzucony na stos innych archiwaliów, tak jakby ktoś chciał mi zwrócić na niego uwagę. Otworzyłem go i pospiesznie przejrzałem. Zamiast czterdziestu ośmiu zdjęć znalazłem czterdzieści dziewięć. Nowa fotografia przedstawiała Annę z rosyjskim karabinem snajperskim Wintoriez. Kompozycja była utrzymana w tym samym klimacie co pozostałe: modelka została przedstawiona z charakterystycznym findesieclowym wdziękiem i oczywiście topless… Czy to zaproszenie? Miałem dużo czasu na wyjaśnienie tej kwestii. Ponieważ wydawało się, że preparat Alchemika działa - bardzo dużo czasu. Być może nadarzy się także okazja wypróbowania innych sporządzonych przez niego specyfików?
ROZDZIAŁ TRZECI
Promienie wschodzącego słońca ślizgały się po alembikach, retortach i szklanych naczyniach zawierających substancje we wszystkich kolorach tęczy. Światło wpadało do pracowni przez niewielkie, mansardowe okienka. Przy jednej ze ścian laboratorium stały dwa regały wypełnione oprawionymi w skórę tomami. Niektóre z nich miały po kilkaset lat. Zapewne kosztowały fortunę, ale mój przyjaciel Gilbert umiał sobie radzić w życiu. Przeważnie. Bo teraz siedział, bezwiednie pocierając pokryty siwą szczeciną policzek. Nie spał i nie golił się od dwóch dni. Ja także. Mieliśmy problem. Okazało się, że wyprodukowany przez niego na bazie przepisu Alchemika eliksir wcale nie jest taki doskonały, jak się wydawało. Może i przedłużał życie, może likwidował blizny, jednak z najnowszych badań mojego kumpla wynikało, że trzeba podawać ten środek przynajmniej raz na pół roku.
- No i gówno - skwitował Gilbert, patrząc na probówkę zawierającą jadowicie pomarańczowy płyn. - Nie wyszło.
- Czy to naprawdę takie ważne? - spytałem. - Nie muszę żyć wiecznie. Nawet gdyby ta blizna mi powróciła za pół roku, to co z tego? Dodatkowe miejsce do całowania. A może nie wróci? - Wzruszyłem ramionami.
- Obawiam się, że to nie jest takie proste. Będziemy mieli do czynienia z zespołem abstynenckim. Wzbogaconym o kilka nieprzyjemnych objawów…
- Czego ci potrzeba, żeby wytworzyć następną dawkę?
- Skończyła mi się materia prima, sam proces opisany jest z grubsza w Mutus Liber…
Jęknąłem. Pochodząca z XVII wieku Księga bez słów zawierała najbardziej chyba ekstrawagancki zbiór recept alchemicznych na świecie. Jedną z podstawowych praktyk było zbieranie porannej rosy mniej więcej od marca do czerwca. Służyła ona do wytworzenia jednego z półproduktów - materia prima. Trwało to wiele tygodni, czasem miesięcy.
- Problemem jest przetrwanie pierwszego roku - powiedział Gilbert. - W następnym nazbieram tej rosy tyle, że wystarczy nam na dziesięć lat. Jednak teraz…
- Co możemy zrobić?
- Zdobyć materia prima lub chociaż rosę w takiej ilości, żeby pozwoliło to na uzyskanie dwóch dawek preparatu. Jest kilka możliwości. Znam paru ludzi, który mogą to mieć, będziemy musieli do nich dotrzeć i…
Nie dokończył, ale wiedziałem, o co mu chodzi. W obecnych czasach niewielu ludzi zajmuje się alchemią. Ci, którzy to robią, są, delikatnie mówiąc, specyficzni. Jedno ich łączy - potężna, postępująca wraz z wiekiem paranoja na punkcie wagi ich odkryć. Jeśli nie sprzedadzą nam surowców po dobroci, trzeba to będzie załatwić w mniej konwencjonalny sposób…
- Ty się tym zajmiesz - mruknąłem.
Gilbert skrzywił się, ale nie zaprotestował.
- Biorąc pod uwagę twoje umiejętności negocjacyjne, nie mam wyjścia.
Oczywiście przesadzał. Przeważnie w kontaktach z ludźmi otrzymywałem, co chciałem, ale mój przyjaciel jest spokrewniony z hiszpańskim rodem książęcym de Cordoba i to autentyczne pokrewieństwo. Rzadko kto odmawiał prośbie dystyngowanego, starszego pana o arystokratycznym rodowodzie. Moi przodkowie byli chłopami, no i na pewno nie sprawiałem wrażenia dystyngowanego.
- Ale jest taki jeden, u którego ty wskórasz więcej niż ja, poza tym trzeba jechać na prowincję… - zawiesił głos.
Gilbert obsesyjnie nie cierpiał wsi.
- Co to znaczy, że ja wskóram więcej?
- To wieśniak - stwierdził, jakby to wszystko wyjaśniało. - Taki prawdziwy macho z nadmierną skłonnością do sięgania po kłonicę. - Wzdrygnął się wyraźnie. - A ty, kiedy zmarszczysz brwi, wyglądasz, jakbyś chciał złożyć propozycję nie do odrzucenia: plato o plomo, srebro czy ołów? - zakończył, uśmiechając się złośliwie.
- Też coś! - warknąłem naprawdę urażony. - Zazdrościsz mi, stary dziadzie, aparycji intelektualisty.
- Noo… coś w tym jest. W tej aparycji. Nie wyglądasz jak zwykły cyngiel. Raczej niczym morderca z pretensjami. Taki, co to zabije albo obedrze ze skóry, a potem pójdzie do opery słuchać Traviaty.
Machnąłem ręką i przestałem słuchać Gilberta. Kiedy zacznie upajać się własnym głosem, to trudno mu skończyć. Podszedłem do jednego z regałów i delikatnie przesunąłem opuszkami palców po grzbietach książek. Odetchnąłem delikatnym zapachem marokinu. Dawniej nie oszczędzano na okładkach. Uniosłem lekko brwi, widząc nowy nabytek: Compound of Alchymy Ripleya, wydanie z 1591 roku. Lubiłem stare książki. Wpadałem w zadumę, zastanawiając się nad dłońmi, które ich przez wieki dotykały, oglądając ilustracje, napawając się kunsztownymi złoceniami. Każdy wolumin był dla mnie otoczony specyficzną aurą. Alchemiczne dzieła promieniowały pewną nerwowością, napięciem. I nic dziwnego, wiele zawartych w nich instrukcji było mocno ryzykownych w realizacji. Często półproduktem okazywały się substancje niebezpieczne, jak choćby piorunian rtęci.
Niechętnie oderwałem się od podziwiania zbiorów i poprosiłem mojego przyjaciela o adres. Jak się okazało, wieśniak-alchemik mieszkał niedaleko Krakowa. Mogłem tam bez problemu dojechać w najbliższy weekend, ale tymczasem postanowiłem odwiedzić Annę. Na odwrocie fotografii, którą zostawiła w moim albumie, znalazłem namiary i odręczny szkic przedstawiający dojazd do jej domu. Wyglądało na to, że ulokowała się w niewielkiej willi na przedmieściach. Miałem zamiar wysondować jej… intencje. Bardzo ostrożnie wysondować. Co prawda zdjęcie było dość jednoznaczne w wymowie, ale jakoś mi do niej nie pasowało. Czyżby podrzucając je, zamierzała mnie pocieszyć, oderwać od ponurych myśli? To była ciekawa teoria, dużo ciekawsza od prostego zaproszenia do łóżka. Skąd moja ostrożność? Cóż… Wolałbym, aby Anna nie potraktowała przytulenia czy pogłaskania po pupie jako agresji z mojej strony. Nie ulegało wątpliwości, że Specnaz nauczył ją, jak sobie radzić w takich sytuacjach, zapewne w sposób ostateczny… Nie chciałem skończyć po pierwszej randce ze zmiażdżoną krtanią i przetrąconym kręgosłupem.