* * *
Wysiadłem z samochodu i od razu wpadłem w błoto. Wioska, w której żył alchemik, nie należała do najbardziej zadbanych. Obskurne, kryte w większości eternitem chałupy nie zachęcały do zwiedzania okolicy.
Z westchnieniem pomaszerowałem w kierunku sklepu wielobranżowego - jak znałem życie, to tam biło żywe serce lokalnej społeczności… Kilku siedzących nieopodal meneli otwierało właśnie kolejnego jabola, leżące obok puste flaszki dowodziły, że impreza trwa już od jakiegoś czasu. Splunęli tylko, kiedy wymieniłem nazwisko alchemika. Tak to już jest z wieśniakami, nie lubią miastowych. Jeśli ktoś się chce czegoś dowiedzieć, musi ich zachęcić. Można to zrobić na różne sposoby, ale ja jestem leniwy, więc wybrałem najprostszy. Wyjąwszy glocka, strzeliłem w jedną z pustych butelek, mężczyźni skulili się, gdy obsypały ich szklane odłamki. Schyliłem się i podniosłem łuskę - po co zostawiać ślady? Kiedy powtórzyłem pytanie, okazali się dużo bardziej rozmowni, nie dziwiłem się temu - lufa mojej broni niedwuznacznie celowała w to, co było dla nich najcenniejsze - w pełną jeszcze flaszkę.
Alchemik mieszkał nieco poza wsią, najwyraźniej nie czuł się za dobrze w ludzkiej gromadzie. Gdy podszedłem bliżej do samotnego obejścia, usłyszałem mrożące krew w żyłach warczenie. Za płotem, wśród gubiących liście drzew owocowych szalały dwa potężne psy. O ile mnie wzrok nie mylił, była to rasa wyhodowana dawniej do polowań na zbiegłych niewolników. Miejscowy adept alchemii musiał być uroczym, przyjaźnie nastawionym do ludzi i świata człowiekiem… Zawołałem go, roztropnie pozostając za furtką. Co prawda nie bałem się jego psów, ale byłem pewien, że jeśli tylko wejdę na teren posesji - zaatakują. Zabijanie ich nie wydawało się dobrym początkiem negocjacji. Mimo tego, co gada Gilbert, jestem spokojnym człowiekiem.
Mężczyzna, który w końcu podszedł do płotu, nie wyglądał bynajmniej na adepta „królewskiej sztuki”, raczej na zapaśnika. Wysoki na metr dziewięćdziesiąt, ważył przynajmniej sto dwadzieścia kilo. Okrągła, całkowicie łysa głowa naznaczona była kilkoma paskudnymi bliznami. Wodniste oczka w odcieniu wypłowiałego błękitu patrzyły na mnie z zimną obojętnością. Widać, wbrew zdaniu mojego przyjaciela, nie zrobiłem na nim wrażenia.
- Chciałem pogadać - zagaiłem, pomijając wstępne uprzejmości. Facet nie wyglądał mi na wielbiciela podręczników dobrego wychowania Emily Post.
Kiedy niedwuznacznym gestem sięgnął po sztachetkę, odchyliłem marynarkę, pokazując broń.
- Spokojnie i kulturalnie - zaznaczyłem z naciskiem.
Przez moment na twarzy mężczyzny pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
- Kulturalnie? - upewnił się kpiąco.
- Pan uwiąże psy i będzie trzymał ręce z daleka od kłonicy i innych takich, ja nie wyjmę broni.
- A jeśli ta opcja mi się nie podoba?
Sposób wysławiania się świadczył, że nie był tępakiem z przerostem masy mięśniowej, jednak najwyraźniej dopadła go powszechna na wsi choroba pogardy dla miastowych. Włożyłem dwa palce w usta i gwizdnąłem w sposób, którego nauczył mnie wujek Maks. Niegłośny, wibrujący dźwięk sprawił, że psy uciekły, skamląc żałośnie, a ja jednym skokiem przesadziłem wysoki na półtora metra płot. Z chrzęstem zacisnąłem dłonie w pięści.
- Ma pan ochotę na parę rundek? - spytałem.
Dorównywałem facetowi wzrostem, ale miał nade mną sporą przewagę masy. Nie sądziłem jednak, aby wygrał to starcie. On najwyraźniej też, bo po chwili odwrócił się do mnie plecami i poprowadził w głąb sadu.
- Chyba źle pana oceniłem - wymruczał.
Otworzył drzwi sporego, obrośniętego winoroślą domu i niedbałym machnięciem ręki zaprosił do środka. Budynek przypominał raczej dziewiętnastowieczny dworek niż byle jak stawiane chałupy, które widziałem na wsi. Nad wejściem dostrzegłem płaskorzeźbę przedstawiającą cyrkiel i kątownicę, najbardziej znane symbole masońskie. Także wnętrze odbiegało zdecydowanie od tego, czego można się było spodziewać w domostwie przeciętnego wieśniaka. Uginające się pod ciężarem książek regały i zawalone alchemicznymi akcesoriami półki świadczyły, że trafiłem pod właściwy adres.
Bez słowa usiadł za stołem, wskazując ruchem głowy wolne krzesło. Kiedy usiadłem, przyglądał mi się przez chwilę, wreszcie nieartykułowanym pomrukiem zachęcił do przedstawienia swojej sprawy. Przynajmniej tak to odebrałem… Opowiedziałem mu o Alchemiku i jego recepturach, wyznałem też, że Gilbert sporządził dwie dawki specyfiku, które później zażyliśmy. Wyjaśniłem wreszcie problemy z uzyskaniem materia prima i konieczność cyklicznego przyjmowania preparatu. Wydawało mi się, że słucha z zainteresowaniem.
- Dawno nie spotkałem idiotów, którzy zaryzykowaliby życie dla zbadania działania jakiejś mikstury - powiedział wreszcie.
- Ona działa, moja blizna zniknęła - przypomniałem. - Tyle że nie przewidzieliśmy, że trzeba będzie to łykać co jakiś czas.
- Jakie ma pan zamiary? - zapytał.
- Chcę odkupić od pana rosę albo materia prima. Z tego, co widzę, zajmuje się pan intensywnie alchemią, więc…
Przerwał mi gwałtownym gestem, przysiągłbym, że się zaczerwienił.
- Moje badania są specyficzne, mocno specyficzne, nawet jak na alchemię - powiedział. - Nie interesuje mnie kamień filozoficzny czy zamiana ołowiu w złoto. Koncentruję się na dużo bardziej praktycznych kwestiach.
- To znaczy?
Westchnął i znowu się zaczerwienił, tym razem było to widać wyraźniej.
- Alkohol… Produkuję alkohol, bazując na koncepcjach alchemicznych.
Zamurowało mnie.
- Ale…
- Proszę poczekać chwilę - rzucił i wyszedł z pokoju.
Wrócił, trzymając litrową butelkę z przezroczystą, przypominającą wodę cieczą. Postawił ją na stole tuż przede mną.
- Niech pan to zbada, na wszystkie sposoby - zaproponował, podsuwając mi szklankę.
Obejrzałem ostrożnie butelkę pod światło. Samogon wyglądał na czysty, niewątpliwie kilkakrotnie go destylowano. Jednak płyn miał dziwny, czerwonawy odcień.
- Znam Mutus Liber - powiedział. - Faktycznie otrzymałem sporo materia prima według zawartego tam przepisu, ale cały zapas zużyłem do tego… - Bezradnym gestem wskazał flaszkę. - Wytworzyłem trzy rodzaje wódki, każdą według nieco innej receptury.
- To znaczy?
- Chodzi o to, że bazą każdej z nich jest właśnie materia prima, jednak uzyskiwana na trzy różne sposoby. Jednym ze składników są zawiązki roślinne rozwijające się kilka centymetrów pod ziemią. To one właśnie, wraz z rosą, pewną ilością złota i kilkoma innymi substancjami, tworzą materia prima w dość skomplikowanym procesie. Te zawiązki roślin mogą pochodzić z miesięcy letnich, z okresu jesieni czy wiosny, różnica, jeśli chodzi o właściwości, jest znaczna.
- Jakie właściwości? - Zmarszczyłem brwi.
- Smakowe… Wódkę, którą pan trzyma, nazwałem „Lato”. Wydestylowałem ją na bazie letniej materia prima.
Otworzyłem butelkę i nalałem odrobinę płynu do szklanki. Zapach był w porządku, zupełnie nie czuło się zacieru. Po chwili wahania skosztowałem. Wydawało mi się, że wypiłem łyk źródlanej wody, dopiero w żołądku wódka ujawniła swą moc. Zapachniało bzem i truskawkami, fala ciepła rozeszła się po całym ciele. Zakląłem i nalałem drugą porcję, tym razem hojną ręką. Nie przepadam za wódką, ale tak smacznej nie piłem jeszcze nigdy w życiu.
- Jak pan sądzi - spytałem - czy ta wódka, było nie było, pędzona z dodatkiem materia prima, mogłaby powstrzymać ten zespół abstynencki, który nam grozi?