- Skąd mam wiedzieć? - Rozłożył ręce. - Pewnie nie zaszkodzi, ale pewności nie ma. Nikt czegoś takiego nie sprawdzał.
- W porządku - powiedziałem po chwili namysłu. - Tak czy owak wezmę kilkadziesiąt litrów tego… specyfiku.
- Ile?!
- Kilkadziesiąt. Niech pan się nie martwi, znajdę dla niego zbyt, jest znakomity. Gdyby chciał pan zbadać inne zastosowania praktyczne… - zawiesiłem głos.
- Tak?
- Perfumy. Próbował pan kiedyś wytwarzać perfumy?
- Naprawdę nie gorszy pana, że wykorzystuję alchemię do takich celów? - zapytał nieśmiało.
Wzruszyłem ramionami.
- Jestem pragmatykiem - odparłem. - Wolałbym, żeby miał pan potrzebny mi produkt i prowadził klasyczne badania, jednak to, co pan robi, także jest ciekawe. Jeśli te perfumy byłyby równie dobre jak wódka, mógłby pan naprawdę na tym zarobić.
Machnął lekceważąco ręką.
- Nie zależy mi specjalnie na pieniądzach. Bylebym miał za co prowadzić badania. Jednak te perfumy to nie jest zły pomysł. Gdy wieści się rozejdą, być może nie będę musiał tak pilnować domu.
- Jeśli chodzi o pilnowanie, to środki ostrożności, jakie pan podjął, faktycznie wydają się nieco… przesadne. - Odchrząknąłem dyplomatycznie.
- Widział pan miejscowych?
- Ach… Teraz rozumiem - mruknąłem.
- Oni jakoś się dowiedzieli o moich doświadczeniach i sądzą, że pędzę bimber.
- No tak…
Pół godziny później odjeżdżałem spod domu alchemika z wyładowanym butelkami bagażnikiem. Zapłaciłem mu pieniędzmi i kserokopią rzadkiego wydania dzieła Paracelsusa De occulta philosophia, którą przezornie wziąłem ze sobą. Mimo że nie zdobyłem tego, czego chciałem, nie byłem niezadowolony. Czasem człowiek znajduje coś, co przyda mu się innym razem, a dla tej wódki mogłem sobie wyobrazić wiele zastosowań, w tym - niezwiązanych z alchemią…
* * *
- Weźmiesz udział w konferencji, potem będziesz miał wolne - powiedział Davidoff. - Ktoś musi reprezentować naszą katedrę. Sam bym pojechał, ale nie mogę z powodu… reorganizacji wydziału.
Westchnąłem ciężko, na uniwersytecie rozpoczynała się kolejna runda walk frakcyjnych, szumnie nazywana „reorganizacją”. Ponieważ nie interesowało mnie to kompletnie, a Davidoff nie potrzebował mojego wsparcia, nie miałem nic przeciwko wyjazdowi. Niemniej jednak nie szkodziło trochę postękać. Jeśli tego nie zrobię, następnym razem zostanę wysłany do Mozambiku - mój szef miał szerokie kontakty zawodowe.
- I co tam będę robił? Po tej konferencji?
- Pozwiedzasz sobie Arbat, obejrzysz Kreml. - Rosjanin nie wyglądał na specjalnie przejętego moimi uwagami. - Aha, pojedziesz samochodem z Antonem.
- Samochodem?! Przecież to potrwa kilka dni dłużej!
- I tak nie masz tu nic do roboty. Wrócić możesz zresztą samolotem. Anton musi coś przewieźć do Rosji, a samolotem byłoby trudno. A i ty, skoro weźmiesz tę alchemiczną wódkę…
- Wódkę do Rosji? To jak drzewo do lasu albo kokainę do Kolumbii.
- No, no… nie bądź skąpy - napomniał mnie Davidoff. - Sam wiesz, że musisz nawiązać przyjacielskie kontakty z odpowiednimi ludźmi.
Odchrząknąłem niepewnie. Parę miesięcy temu zmieniło się kierownictwo polskich resortów siłowych. Decydenci poszli wreszcie po rozum do głowy i postanowili skorzystać z ogromnego doświadczenia bojowego naszych wschodnich sąsiadów w dziedzinie zwalczania terroryzmu. Struktury antyterrorystyczne na świecie tworzyły coś w rodzaju międzynarodówki i współpracowały ze sobą, nie zwracając specjalnej uwagi na różnice polityczne. Z nieznanych mi przyczyn zostałem wyznaczony do nawiązania bliższych kontaktów ze Specnazem, choć moje związki z polskimi siłami specjalnymi były dość luźne. Oczywiście nie byłem jedyną, czy nawet najważniejszą osobą, która miała działać w tym kierunku, ale, tak czy owak, nałożono na mnie pewne zobowiązania. Niestety, sprawa nie była łatwa, po obu stronach istniały pewne przeszkody i czysto biurokratyczna niechęć do całego przedsięwzięcia.
- Więc myśli pan, że jeśli ich poczęstuję tą wódką… - zawiesiłem głos.
- Na pewno zwiększą się szanse na to, że cię wysłuchają - odparł Davidoff. - Nie chodzi o to, że ich przekupisz, jednak przywożąc prezent, okażesz szacunek, a to się liczy.
- Jak ja to przewiozę przez granicę? Czterdzieści litrów wódki?!
- Kombinuj. - Rosjanin wzruszył ramionami.
Od wiejskiego alchemika kupiłem niemal pięćdziesiąt litrów, ale cztery flaszki zabrał mi profesor po zapoznaniu się z tym nietypowym w końcu produktem „królewskiej sztuki”. Podejrzewałem, że wódka będzie niespodzianką na jakimś przyjęciu dla profesury, Davidoff lubił się popisywać. No cóż, pozostawało mi mieć nadzieję, że zasmakuje ona także chłopcom ze Specnazu…
* * *
Polscy i białoruscy celnicy przepuścili nas bez żadnych problemów - poprosiłem jednego ze znajomych, żeby zadzwonił gdzie trzeba. Niestety, Rosjanie nie byli tak wyrozumiali. Skontrolowali dokładnie nasze dokumenty, obejrzeli tajemniczy pakunek Antona i jeden z nich, wysoki, szczupły mężczyzna, nakazał gestem otwarcie bagażnika. Posłusznie wykonałem polecenie. Większość miejsca zajmowało ogromnych rozmiarów brezentowe torbiszcze, w środku - nie da się ukryć, brzęczało szkło… Celnik stanowczym ruchem rozsunął zamek błyskawiczny i zapatrzył się oniemiały w czterdzieści litrowych butelek wódki. Wyciągnął jedną i już odwracał się, by wezwać kolegów, gdy jego wzrok zatrzymał się na etykietce. Ta ostatnia, aczkolwiek nieźle skomponowana, nie była aż takim dziełem sztuki, by przyprawić człowieka o bezdech, zapewne chodziło o odbity na ukos rosyjski napis: „Zarezerwowano dla Specnazu GRU”. Sam pomysł poddała mi Anna, załatwiła także skądś pieczątkę. Celnik zbaraniał, podobnie Anton. Nie zawracałem mu wcześniej głowy detalami dotyczącymi zawartości mojej torby.
- Dobrze by było, gdyby ktoś pokazał legitymację albo coś w tym guście - mruknąłem w przestrzeń.
Gdyby wzrok zabijał, byłbym już martwy. GRU to rosyjski wywiad wojskowy i jego pracownicy raczej nie wymachują dokumentami, aby załatwić przewóz nadnormatywnego alkoholu. Anton nie należał do wyjątków, lecz w tej sytuacji mógł wybierać jedynie między małym problemem i dużo większym problemem - gdyby celnik podniósł alarm. Zgrzytając zębami, machnął przed oczyma urzędnika jakimś dokumentem i po chwili jechaliśmy dalej. Przez jakąś godzinę mój towarzysz wyrażał opinię na temat prowadzenia się moich przodków ze szczególnym uwzględnieniem linii żeńskiej. Znam świetnie rosyjski, ale parę razy musiałem pytać o znaczenie niektórych wyrazów. Z gatunku takich, jakich raczej nie zamieszczają w żadnych słownikach… Nie polemizowałem z nim, zwróciłem mu jedynie uwagę na konieczność zachowania pewnego dystansu w przypadku drobnych trudności życiowych. Wtedy przerzucił się na groźby dotyczące naruszenia mojej nietykalności fizycznej. Po jakimś czasie mamrotane monotonnym głosem przekleństwa sprawiły, że opadły mi powieki. Zasnąłem.
Kiedy dojechaliśmy do Moskwy, zatrzymałem się w czterogwiazdkowym hotelu Aerostar na Leningradzkim Prospekcie. Anton pojechał do tajemniczego ośrodka szkoleniowego Specnazu pod Moskwą. Miałem do niego dołączyć za dwa dni, po konferencji. Przez ten czas zamierzałem skorzystać ze wszystkich dostępnych w okolicy udogodnień cywilizacyjnych. Jedna z hotelowych restauracji, „Borodino”, uchodziła za najlepszą w Moskwie. Podejrzewałem, że w podmoskiewskim centrum treningowym nie zaznam wielu wygód…
* * *
Konferencyjne dyskusje były długie, nudne i męczące. Niemal równie wyczerpujące okazało się życie towarzyskie, jakie profesura prowadziła wieczorami. Na szczęście nadmiar alkoholu mogłem wypocić w saunie, a fachowa obsługa wiedziała, jak pomóc dręczonym kacem gościom.