Odpowiedział mu spontaniczny aplauz.
- A ja się zastanawiałem, czemu mi tak smakuje? - powiedział któryś. - A to po prostu organizm rozpoznał lekarstwo i chciał więcej.
Jeden z żołnierzy zawrócił spod drzwi.
- Myślałem, że mam dosyć na dzisiaj, ale jeśli to leczy, to jeszcze wypiję. O zdrowie trzeba dbać.
- Tyle że niedużo zostało - zauważył smętnie mój znajomy z sumiastymi wąsami.
- I tu jest drobny problem - stwierdził major. - Aby wyprodukować tę wódkę, trzeba rzadkiego składnika. Mianowicie… - spojrzał na mnie wymownie.
- Chodzi o materia prima - dopowiedziałem, wstając. - To coś, co wytwarzają alchemicy.
- Alchemicy dzisiaj? - spytał z powątpiewaniem wąsaty.
- Dowód masz przed sobą - zauważyłem łagodnie.
- No fakt - przyznał, degustując.
- Niestety, ten składnik jest trudny do zdobycia - kontynuowałem. - Mało kto zajmuje się dzisiaj alchemią, a niewielu alchemików potrafi otrzymać materia prima. Pewne składniki trzeba uzyskiwać na wiosnę i w lecie, tak więc następna partia wódki będzie dopiero w przyszłym roku, chyba że coś się znajdzie wcześniej…
- Więc gdybyśmy znaleźli trochę tej materii, to można by wódkę teraz? - upewnił się major.
- Oczywiście - potwierdziłem. - W ciągu kilku tygodni. Jednak zdobycie tego składnika jest prawie niemożliwe.
- Dla desantu nie ma zadań nie do wykonania - oznajmił twardo, cytując motto rosyjskich sił specjalnych.
Rozległy się oklaski. Usiadłem zadowolony. Gilbert trochę mnie nastraszył, prognozując syndrom abstynencki, wolałem mieć pod ręką następną dawkę preparatu, zanim do niego dojdzie. Rosja to ogromny kraj, skoro w Polsce można znaleźć praktykujących alchemików, to dlaczego nie tu? Dla kogoś z zewnątrz byłoby to szukanie igły w stogu siana, ale dla Rosjan… Mogłem się założyć, że teraz Specnaz przeszuka kraj od Syberii po Kamczatkę. Strzeżcie się, alchemicy…
* * *
Wracaliśmy samolotem. Spałem niemal przez całą drogę, Anton także - byliśmy wykończeni. Przez tydzień ćwiczyliśmy w podmoskiewskim centrum. Wieczorami miałem wykłady. Zdarzało się, że treningi trwały po dziesięć godzin. Myślałem, że pokażę kilka technik na wyłożonej matami sali, w wygodnym stroju i obuwiu. Nic z tych rzeczy, ćwiczyliśmy walkę nożem w pełnym rynsztunku, z karabinami i w kamizelkach kuloodpornych. W wąskich korytarzach, na klatkach schodowych, w piwnicach. Jeden na jeden i kilku na jednego. Pierwszego dnia sromotnie przegrałem niemal wszystkie pojedynki, nie potrafiłem poruszać się z pełnym wyposażeniem. Później było już trochę lepiej, nieco częściej wygrywałem niż przegrywałem, co podtrzymywało złudzenie, że jestem instruktorem. Nikt co prawda nie traktował mnie z góry, Rosjanie mnie zaakceptowali, ale miało to też swoje złe strony. Każdy dzień zaczynał się od piętnastokilometrowej przebieżki na rozgrzewkę. Dwa razy zaliczyłem morderczy „marszbrasok”, jak wszyscy inni… Miałem posiniaczone żebra, nadwerężone ścięgno w nodze, mnóstwo zdartej skóry i siniaki na plecach. Te ostatnie zostały mi po zajęciach z zakresu walki wręcz, które odbywały się - a jakże! - na schodach. Czasem miewam ciągoty militarne, lubię sobie postrzelać czy poćwiczyć z żołnierzami, jednak to, co zaserwował mi rosyjski Specnaz, wyleczyło mnie z takich zachcianek na długo. W dodatku miałem świadomość, że moi nowi kumple ćwiczą dużo intensywniej. Biorąc pod uwagę, że zawsze uważałem się za sprawnego fizycznie, było to dołujące…
Na lotnisku w Warszawie humor poprawił mi się zdecydowanie - zauważyłem Annę. Początkowo myślałem, że przyjechała z jakąś sprawą do Antona, ale zostałem szybko wyprowadzony z błędu. Anna przywitała się serdecznie z moim towarzyszem, lecz zaproszenie do jej samochodu otrzymałem tylko ja.
- Może pojadę z wami? - marudził Anton, obracając niezdecydowanym gestem bilet do Krakowa.
- Nie pojedziesz - ucięła.
- No tak - burknął. - Rasizm i dyskryminacja. Gdyby się Oleg dowiedział… - W oczach błysnęły mu złośliwe ogniki.
- Już wie - odparła, krzywiąc się, Anna. - On zawsze za dużo wie…
- I co?
- I nic. Jestem dużą dziewczynką.
Anton uniósł wymownie brwi, ale nie skomentował tego stwierdzenia. Machnął nam na pożegnanie dłonią i powlókł się w stronę baru.
- Kto to jest Oleg? - spytałem już w samochodzie.
- Starszy brat.
- Dzięki, że odwozisz mnie do domu.
- Nie odwożę cię do domu. Przynajmniej nie do twojego. Słyszałam, że masz jeszcze dwa dni wolnego?
- Co proponujesz? - Odchrząknąłem niepewnie.
- Kolację połączoną ze śniadaniem i nie będziesz musiał spać na kanapie w salonie… Zamknij usta, bo ci mucha wleci - dodała po chwili z uśmiechem.
- Jestem strasznie poobijany… - urwałem, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Nie sądzę, żeby nam to w czymkolwiek przeszkodziło - odparła trzeźwo. - W końcu jesteśmy ze Specnazu…
Miała rację. W niczym nam to nie przeszkodziło.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy jak co dzień wpadłem po wykładach do gabinetu Davidoffa, profesor zajęty był rozmową z wysokim szpakowatym mężczyzną o regularnych, nieco słowiańskich rysach. Nieznajomy sprawiał wrażenie osoby przywykłej do wydawania rozkazów, choć nie było w nim cienia pretensjonalności.
- Henri de Becque - przedstawił go Rosjanin. - A to mój uczeń, doktor Korpacki.
Uścisnąłem szczupłą, suchą dłoń, skłoniłem się lekko.
- Wiele o panu słyszałem - powiedział z uśmiechem de Becque.
Mówił powoli, jakby z trudem odnajdując polskie słowa, w jego głosie słychać było wyraźny francuski akcent. Spiorunowałem wzrokiem Davidoffa i westchnąłem cierpiętniczo.
- Niech pan nie zwraca uwagi na profesora. On uwielbia roznosić ploteczki - odparłem, przechodząc na francuski.
Za moimi plecami rozległo się groźne chrząknięcie. Odwróciłem się gwałtownie.
- Nie przejmujcie się mną zupełnie - burknęła zgrabna, wyglądająca najwyżej na dziewiętnaście lat dziewczyna.
Mówiła po polsku niemal bezbłędnie. Bujne, ciemne włosy miała zebrane w kitkę, piwne oczy patrzyły czujnie spod długich, gęstych rzęs. Ładniutka buzia miała nieco nadąsany wyraz, na skroni formował się wyraźny siniak. Mimo pozorów nonszalancji siedziała na samym brzeżku fotela, nerwowo kiwając drobną, obutą w sandałek stopą.
- Spadłaś z roweru? - spytałem, odruchowo dotykając guza.
Gniewnie odepchnęła moją rękę.
- Nie jeżdżę na rowerze - warknęła.
Nie zwracając na nią uwagi, podszedłem do biurka Davidoffa.
- To powinno gdzieś tu być… - wymamrotałem. - O, jest!
Zmoczyłem lekko dłoń i posmarowałem skroń dziewczyny.
- Spokojnie! - zawołałem, widząc, że zaciska pięści. - Ten płyn uśmierzy ból.
- To jakieś lekarstwo? - zainteresował się de Becque. Na jego twarzy zastygł wyraz rozbawienia pomieszanego z oburzeniem.
- Coś w tym rodzaju, używa się tego w treningu karate. Likwiduje szybko bolesność i siniaki.
- To moja córka Julia - wyjaśnił, widząc moje pytające spojrzenie. - Myślę, że będzie się wam dobrze… współpracowało.
- Współpracowało?!
- Chciałem cię prosić… - zaczął Davidoff.
De Becque powstrzymał go ruchem dłoni i Rosjanin zamilkł posłusznie. Niewątpliwie byli przyjaciółmi, choć wyglądało na to, że to właśnie de Becque dominuje. Zdziwiło mnie to, Davidoff nie kłaniał się byle komu.