- Właśnie precyzujemy zakres polsko-kanadyjskiej współpracy dotyczącej spraw związanych z bezpieczeństwem - poinformował mnie de Becque, oglądając od niechcenia paznokcie.
Westchnąłem, facet nie miał zamiaru odpuścić. Z drugiej strony nie dziwiłem się, gdyby zagrożono komuś, kto był mi bliski…
- Ma pan jakieś namiary na tych typków? Zdjęcia, dane osobowe?
- Oczywiście, zaraz przyniosę.
- Po co ci to? - Zmarszczyła brwi Julia, kiedy jej ojciec wyszedł z pokoju.
- Może będę mógł pomóc - odparłem wymijająco.
- To znaczy jak? - naciskała.
Nie odpowiedziałem, poczekałem, aż de Becque wróci.
- Co pan z tym zrobi? - spytał, wręczając mi trzy fotografie i kilka kartek papieru.
- Dam znajomemu - odparłem.
- Znajomemu?
- To niejaki Ihor Magik.
- Magik?
- Tak go nazywają, bo kiedy pstryknie palcami, to ludzie znikają…
- Nie możesz ich zabić! - krzyknęła Julia.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie zabiję. Nawet ludzie Magika tego nie zrobią. Po prostu ich zniechęcą…
- Skąd znasz tego… Magika? - spytała. - Zadajesz się z ruską mafią?!
- Wyciągnąłem jego wnuczkę spod samochodu, on uważa, że musi spłacić dług. Nigdy z tego nie korzystałem, ale teraz dam mu szansę.
- Nie możesz… - powtórzyła Julia bezradnie.
- Mogę - odparłem uprzejmie. - Jutro na uczelni o tej samej porze - rzuciłem, wychodząc.
Miałem nadzieję, że ustalenia dotyczące polsko-kanadyjskiej współpracy zostaną tak skorygowane, że wynagrodzi mi to konieczność kontaktu z Magikiem.
* * *
SMS od Anny przyszedł akurat wtedy, kiedy wracałem do domu. Wcześniej odwiozłem Julię do hotelu. Nie widziałem się jeszcze z Ihorem, ale chwilowo nic Julii nie groziło. Pod opieką ochroniarzy de Becquea była bezpieczna. Z Ihorem nie można było spotkać się ot tak, obowiązywały pewne procedury. Jako jedna z niewielu osób wiedziałem, jak je skrócić, ale tak czy owak musiało to trochę potrwać.
Nadepnąłem na gaz. „Przyjeżdżaj natychmiast” - napisała Anna. Nie rozważałem, co się mogło stać, jechałem najszybciej jak mogłem. Gdy dojechałem do domku Anny, zmierzchało. Brama była uchylona, ale nie wyglądała na wyłamaną lub uszkodzoną. Mimo to wyciągnąłem glocka i zapaliłem latarkę taktyczną, trzymając ją równolegle z lufą. Tak jak się spodziewałem - drzwi wejściowe nie były zamknięte na zamek. Nacisnąłem klamkę i lekkim pchnięciem otworzyłem je na oścież. Wszedłem, omiatając przedpokój snopem światła skoordynowanym z ruchami lufy. Byłem czujny, zwarty, gotowy.
Ocknąłem się przywiązany do krzesła, naprzeciwko siedziała podobnie skrępowana Anna. Usta miała zalepione plastrem, lecz w jej oczach było widać furię, nie strach. Najwyraźniej sytuacja nie była taka groźna, jak się wydawało, zawodowiec nigdy nie zdradziłby swoich emocji w chwili prawdziwego niebezpieczeństwa.
Znajdowaliśmy się w salonie, zapalone światło świadczyło, że ci, którzy nas związali, nie obawiali się żadnej odsieczy. No i słusznie… Mogłem zadzwonić choćby do wujka Maksa.
Mężczyzna, który wszedł do pokoju, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Średniego wzrostu i przeciętnej budowy, miał krótko przycięte blond włosy. Wyglądały jak wypłowiałe od słońca. Ubrany był w nierzucającą się w oczy kurtkę i spodnie o stonowanych barwach. Dziwnie przypominało to kamuflaż. Jego twarz można było określić jako sympatyczną. Tylko bladoniebieskie oczy przypominały dwie kostki lodu. Facet nie wyglądał na kogoś, z kim chciałoby się kłócić. Zdecydowanie nie…
Podszedł do mnie i jednym ruchem otworzył składany nóż, a potem przeciągnął ostrzem wzdłuż mojego ramienia, rozcinając rękaw koszuli.
- Natnę teraz twój biceps, potraktuj to jako rodzaj prymitywnego tatuażu. Byłbym wdzięczny, gdybyś się nie ruszał, bo będę musiał cię ogłuszyć - powiedział.
Jego głos był obojętny, rzeczowy.
- Nie chcę zrobić ci krzywdy, za chwilę wyjaśnię powód tego wszystkiego.
- Anna? - spytałem.
- Zaraz ją rozwiążę, nie lubię po prostu, jak wrzeszczy. - Skrzywił się z niesmakiem.
Wyrył na moim ramieniu literę „A”, później „M”. Nie czułem bólu, ten nóż musiał być naprawdę ostry… Wyciągnął z kieszeni kurtki niewielką kasetkę, klęknął i nakreślił na piersi prawosławny znak krzyża. Jego twarz przybrała wyraz powagi, niemal czci. Wydobył z kasetki coś w rodzaju włókna lub pojedynczej nitki, którą za pomocą chirurgicznej pesety umieścił w ranie na moim bicepsie.
- Chcesz, żebym dostał zakażenia?! - warknąłem.
- Nie dostaniesz - zapewnił. - To relikwia. Nie, nie jestem wariatem - roześmiał się, widząc mój wzrok.
Podszedł do Anny, zerwał jej plaster z ust. Pochylił się, aby zdjąć więzy z nóg, niemal nieuchwytnym ruchem uniknął wściekłego kopniaka i uwolnił jej ręce. Anna zerwała się błyskawicznie i wymierzyła mu siarczysty policzek. Zacisnął usta, ale nie zaprotestował. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i pytająco uniósł brwi.
- To co, mogę już mówić?
Anna obandażowała mi ramię, jednak nie zrobiła nic, aby wyciągnąć nitkę z rany.
- Zaraz! - warknęła.
Objęła mnie i pocałowała w policzek.
- Nie walcz z nim - szepnęła mi do ucha. - To prawdziwy pułkownik Specnazu, jak ten z piosenki.
Dopiero po chwili skojarzyłem, o co jej chodzi.
- Więc? - przypomniał się blondyn.
- No dobra - mruknąłem. - Słucham.
Wychyliłem kieliszek koniaku, który postawiła przede mną Anna. Mój rozmówca został poczęstowany jedynie gniewnym spojrzeniem zielonych oczu. Uśmiechnął się, najwyraźniej go to rozbawiło.
- Wyryłem ci na ramieniu inicjały Archistratiga Michaiła. Tak w tradycji prawosławnej nazywa się Michała Archanioła. Ta nitka, którą włożyłem w ranę, pochodzi z chorągwi Archistratiga.
- Chorągwi?
- Tak. Ze sztandaru równie ważnego dla Rosjan, jak kiedyś Oriflamme dla Francuzów. Prowadził rosyjskich wojowników do walki. Był symbolem i gwarantem zwycięstwa. Zaginął kilkaset lat temu, niedawno został odnaleziony. Ściślej mówiąc, jego fragment. Nie będę opowiadał, jak i kto wpadł na pomysł, aby go użyć współcześnie, to nieistotne.
- Użyć w bitwie?
Westchnął, jakby zastanawiając się, co powiedzieć.
- Chorągiew Archistratiga to artefakt. Ktoś, kto ma w sobie jego cząstkę, jest obdarzony w bitwie łaską Michała Archanioła. Obdarzony w sposób szczególny. Bo w zasadzie wystarczy decyzja dysponenta sztandaru zwanego Chorążym. Jednak są pewne warunki…
- Tak?
- Sztandar darzy łaską tylko tych, którzy przestrzegają kodeksu Archistratiga. Jeśli się go złamie, przechodzi w inne ręce. Niedawno straciliśmy chorągiew.
- Jak to: straciliście?
- Jeden z nas złamał kodeks.
- A konkretnie?
Blondyn obrzucił mnie taksującym spojrzeniem.
- Powiedz mu, Oleg - rozkazała Anna.
- To twój brat?!
- Owszem - przyznała kwaśno.
- Niedawno doszło do pewnego… incydentu. Oddział Specnazu dostał błędne wskazówki i, zamiast poszukiwanego terrorysty z obstawą, zaatakował autobus z cywilami. Zginęło kilka osób, w tym kobieta w ciąży. Nawet druga strona - skrzywił się, jakby zjadł cytrynę - przyznała, że to była pomyłka. Nie przeszkodziło im to spalić żywcem sześciu naszych, zupełnie niezwiązanych z całą akcją. Wystarczyło, że nosili rosyjskie mundury. Jeden z moich ludzi wpadł na pomysł, aby wyrównać rachunki. - Oleg skrzywił się ponownie. - W efekcie sztandar ukradł jakiś podstarzały polski kieszonkowiec…