- Jednak chcę, aby się pan tym zajął. Nie za darmo.
Wymieniona przez mojego rozmówcę suma była oszałamiająca. Wystarczyłaby mi na parę lat spokojnego życia i coroczne wakacje na wyspach Bahama. Dla kilku osób.
- Nie będę wykorzystywał pańskiej sytuacji - rzuciłem szorstko. - Nie jestem w stanie…
- Mógłbym zasugerować, aby podjął pan decyzję jutro?
- To niczego nie…
- Proszę. Profesor Davidoff powiedział, że jest pan prawym i uczciwym człowiekiem. Dostatecznie twardym i zorientowanym w temacie, aby udzielić mi pomocy.
Stwierdzenie, że opadła mi szczęka, byłoby eufemizmem. Żaden z uczniów profesora, nawet najzdolniejszy, nie otrzymał nigdy wyższego stopnia niż „cztery z minusem”. Davidoff był maniakalnym perfekcjonistą. W kwestii zasad moralnych okazał się jeszcze gorszy. W naukowym światku żartowano, że z zespołu Davidoffa można wylecieć za jazdę tramwajem na gapę. Twierdzenie to nie odbiegało wiele od stanu faktycznego.
- Mówimy o tym samym człowieku? - spytałem z niedowierzaniem.
- Tak. - Wirde roześmiał się krótko. - Wiem, że on jest dość oszczędny w pochwałach. Takiej laurki z jego ust, jak żyję, nie słyszałem. Dlatego tak mi zależy na pańskiej pomocy…
- Zadzwonię jutro - zgodziłem się niechętnie.
- Ma pan mój numer czy podyktować?
Sapnąłem. Niewiele osób wiedziało, że mam podłączone do telefonu urządzenie identyfikujące rozmówcę, nawet takiego, który nie chce być zidentyfikowany. To gadżet związany z moją pracą. Czasem udzielam konsultacji odnoszących się do teraźniejszości. Cybernetyka to dość pożyteczne narzędzie, a ja uchodzę za następcę Davidoffa w tej dziedzinie.
- Mam.
- A więc czekam.
Pan Wirde powiedział, co chciał, i odłożył słuchawkę. Trochę mnie to wkurzyło, ale nie na tyle, aby czepiać się faceta, który niedawno stracił syna. Wobec bólu wszyscy są równi.
Przyszykowałem sobie drinka i zapaliłem cygaro. Wyłożyłem się wygodnie w potężnym, obitym prawdziwą skórą fotelu, oparłem stopy na jednej z półek mojej biblioteczki. Mam trzypokojowe mieszkanie, ale jest ciasno, ponieważ wzdłuż wszystkich ścian stoją regały z książkami. Wydmuchnąłem w zamyśleniu dym w kierunku sufitu. Mimo rozważenia rozmaitych opcji, jedno nie ulegało wątpliwości - telefon do Davidoffa był niezbędny. Jako członek zespołu miałem zastrzeżony numer profesora, pod którym mogłem go zastać o każdej porze dnia i nocy. Istniał jednak pewien problem - Davidoff cenił sobie spokój i prywatność, a każdy, kto nadużył udzielonych mu przywilejów, narażał się na jego gniew. Nie jestem mięczakiem, ale wierzcie mi - nie chcielibyście wkurzyć Davidoffa. Naprawdę nie chcielibyście…
Odetchnąłem głęboko i wystukałem numer profesora.
- Davidoff - usłyszałem.
- Dzień dobry, panie profesorze…
- O, Jasiu! - ucieszył się do słuchawki.
Nie było źle. Davidoff miał zwyczaj poufałego, niemal familiarnego traktowania osób, które lubił. Nielubiane lub takie, które mu się czymś naraziły, traktował z zimną, mrożącą krew w żyłach kurtuazją.
- Dzwonił do mnie pan Wirde… - zacząłem.
- Tak, tak… To tragiczna historia. Pomożesz mu oczywiście?
- Kiedy to nie moja dziedzina, panie profesorze…
- Służby specjalne z okresu Drugiej Rzeczypospolitej?
- Zniknięcie tych dokumentów nie miało raczej nic wspólnego z całą sprawą - odparłem z wahaniem.
- Miało - powiedział stanowczo Davidoff. - Zobaczy pan sam, panie Janku, po zapoznaniu się z konkretami. Ma to związek z czerwoną teczką.
Zamilkłem. Najwyraźniej traciłem punkty. Davidoff świetnie mówił po polsku, jednak nigdy nie rozróżniał zbyt dobrze takich imion jak „Janusz” czy „Jan”. Niemniej jednak sprawa była jasna - nie podobała mu się moja postawa, co zasygnalizował przejściem na „pan”. Kiedy przygotowywałem swój doktorat do publikacji, odłożyliśmy do osobnej teczki materiały, których ujawnienie mogłoby skrzywdzić żyjących jeszcze ludzi bądź stanowiło zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Czy miało to sens w przypadku archiwaliów sprzed dziesiątków lat? Nawet tych opatrzonych gryfem Ściśle Tajne? Jak mówiłem, niektóre sprawy rzucają długi cień. Wszystkie te dokumenty umieściliśmy w czerwonej kartonowej teczce.
- Hm…
- Chodzi o sprawę Alchemika - powiedział ostrożnie Davidoff.
Kryptonimem „Alchemik” oznaczono w aktach osobę, która wniosła wyjątkowy wkład w działalność polskich służb specjalnych. Znajdowane tu i ówdzie aluzje pozwalały domniemywać, że to właśnie pomoc Alchemika zadecydowała w dużej mierze o zwycięstwie w wywiadowczej walce ze wschodnim sąsiadem.
- Mówi pan profesor, że to… wypłynęło teraz? - wyjąkałem.
- Tak.
- Wydaje mi się, że trzeba by zawiadomić ABW, albo… Usłyszałem wyraźne zgrzytnięcie zębów.
- Szanowny panie doktorze, gdybym sądził, że jakaś instytucja może rozwiązać ten problem, nigdy nie wysyłałbym ojca ofiary do pana. Niemniej jednak zdaję sobie sprawę, że…
- Chwileczkę, panie profesorze, muszę pomyśleć… W słuchawce zapadła cisza.
- Nawet gdybym się tego podjął i udźwignął ciężar tej sprawy w aspekcie historycznym czy archiwistycznym, to pozostaje jeszcze sfera kryminalna… - zacząłem.
- Był pan przecież w wojsku.
- Tak, w kwatermistrzostwie. Specjalność: MPS.
- Co to takiego? - zapytał z autentyczną ciekawością Davidoff.
- Materiały Pędne i Smary. Gdyby pan profesor był zainteresowany, ile ropy spala czołg w warunkach bojowych, albo chciał go zatankować, to trafił pan na właściwego człowieka, jednak…
- Zawsze podziwiałem twoją skromność, Jasiu - stwierdził ponownie życzliwym tonem mój rozmówca. - Słyszałem coś mimochodem o twoim… ekhm… harcerskim epizodzie.
Najwyraźniej teraz ja zgrzytnąłem zębami, bo usłyszałem w słuchawce śmiech. Davidoff miał nadnaturalny wręcz talent do gromadzenia wszelkiego typu ploteczek. Teraz chciał mi dać do zrozumienia, że słyszał, jakobym przeszedł także szkolenie o niezupełnie kwatermistrzowskim profilu.
- Ci analitycy nie mogli się ciebie nachwalić. Pamiętasz, o kogo mi chodzi?
Pamiętałem. To było dwóch milczących, posępnych facetów, którzy przyjechali do Krakowa wraz z delegacją rosyjskich naukowców. Zajmowali się cybernetyką społeczną i nie tylko… Najpierw o mało się nie pobiliśmy, kiedy okazało się, że walczyli w Czeczenii. Byli w Specnazie czy innym Omonie. Mnie nie podobało się to, co wyprawiało rosyjskie wojsko w Groznym, a im, że mówiłem o tym bez osłonek i oskarżałem armię en masse. Potem puścili mi amatorski film z akcji w Biesłanie, gdzie widziałem, jak rosyjscy komandosi padają pod ogniem terrorystów, osłaniając własnymi ciałami uciekające dzieci. W efekcie popiliśmy się tak, że na samo wspomnienie dostaję migreny.
- Co oni nagadali panu profesorowi?
- Nie pamiętasz, o czym dyskutowaliście? - zapytał z udanym współczuciem Davidoff. - Nic dziwnego. Podobno któryś z was szczekał na pudla rektora i chciał go zjeść…
- Profesorze! - jęknąłem.
- Sforsowałeś prawie trzymetrowy mur wokół domu rektora, unieszkodliwiłeś jeden z lepszych systemów alarmowych i otworzyłeś bramę tym dwom. Kiedy weszli, z wdzięczności wysikali twoje nazwisko na śniegu.
- Niemożliwe! Gdyby tak było, już bym nie żył!
- Było, było… Na szczęście gosposia rektora, która zadzwoniła na policję, nie zna rosyjskiego, a napis był wykonany cyrylicą. Potem ktoś go zmazał.