- Major Nikołaj Piotrowicz Derbulin z rosyjskiego Specnazu. Znam - potwierdziłem.
- Nie wybuchnie? - spytał. - I dlaczego przysłali to do mnie?
- To pewnie taki dowcip - stwierdziłem. - Wiesz, w stylu: „Znamy cię i wiemy, gdzie mieszkasz”.
- „Udusimy twojego psa, kotka i złotą rybkę, a ciebie wysadzimy w powietrze”? - wzdrygnął się Gilbert. - Może oni się dowiedzieli, że jestem za wolną Czeczenia?
- Ja też jestem za wolną Czeczenia - mruknąłem, przecinając papier. - Mimo wszystko…
- To może chcą wysadzić nas obu? I czemu „mimo wszystko”?
Sięgnąłem w głąb paczki, rozwinąłem otuloną jak mumia egipska butelkę, potem następne. Ustawiłem je w rządku na stole. W sumie Derbulin przysłał mi sześć litrów.
- No, wreszcie! - zawołałem.
- Co wreszcie?
- Mamy materia prima. Powinno wystarczyć i dla ciebie, i na wódkę.
- Jesteś pewien? Może ktoś ich oszukał?
Popatrzyłem na Gilberta z politowaniem.
- Ty byś ich oszukał?
Gilbert przełknął z trudem ślinę.
- Raczej nie - wymamrotał.
- Ile ci potrzeba?
- Jeśli to prawdziwa materia prima, wystarczy mi pół litra i jeszcze zostanie, resztę możesz dać temu wieśniakowi.
Kwaśna mina mojego przyjaciela świadczyła wyraźnie, co myśli na temat wykorzystywania zasad alchemii w tak prozaicznych kwestiach, jak produkcja alkoholu. Ja się tym nie przejmowałem, zamierzałem za to dopilnować, żeby wódka została wytworzona jak najszybciej i z zachowaniem wszelkich zasad królewskiej sztuki. Podejrzewałem, że produkt końcowy będzie miał duży zbyt… Nie miałem też zamiaru tłumaczyć Rosjanom, iż nieco się pomylili, myśląc, że to Gilbert wytwarza wódkę, lepiej, aby nie wiedzieli nic o preparacie długowieczności. Historia medycyny dowodziła, że w obliczu spełnienia jednego z największych marzeń ludzkości niektórzy zaczynali się… gorączkować.
- Co z tą Czeczenia? - przypomniał mi Gilbert.
Machnąłem ze złością ręką. Nie chciało mi się wyjaśniać, że wśród czeczeńskich dowódców nie ma jedności, że nie wszyscy z nich walczą dla kraju, że na terenie Czeczenii działa zarówno rosyjska, jak i czeczeńska mafia, a swoją grę prowadzą też rosyjskie służby specjalne. Odzyskanie niepodległości było ideą kruchą niczym szklany zamek. Wątpiłem, aby wytrzymała ona konfrontację z rzeczywistością.
- Jestem „za” - powiedziałem - ale widzę też wiele problemów, jakie są z tym związane. Pierwszy z brzegu to Czeczeni, którzy współpracują z Rosjanami, ludzie Kadyrowa. Część mieszkańców Czeczenii popiera go z mniejszym lub większym entuzjazmem, choćby dlatego, że widzi w nim szanse na normalizację sytuacji. Część nienawidzi go za to, że w drugiej wojnie czeczeńskiej stanął po stronie Rosjan, oraz za styl sprawowania rządów. Podobno Czeczeni boją się oddziałów Kadyrowa bardziej niż rosyjskich żołnierzy… Jak myślisz, co by się stało, gdyby ktoś machnął czarodziejską różdżką i nagle Czeczenia odzyskała niepodległość? Czy nie nastąpiłaby krwawa runda rozliczeń i porachunków? Czy z Czeczenii wycofałaby się mafia? Zaprzestała przerzutu narkotyków? Czy rosyjskie służby specjalne zrezygnowałyby z kontroli tego terenu? Dowódcy polowi przestali się kłócić, nie walczyliby o władzę?
Roześmiałem się sarkastycznie.
- A islamiści, którzy z takich lub innych powodów pomagają teraz Czeczenom? Czy nie zgłosiliby się po spłatę długu? Wiesz? Mnie najbardziej żal zwykłych ludzi: zarówno Czeczenów, jak i Rosjan. Tych, którzy chcieli tam tylko spokojnie żyć.
- Dajmy temu spokój - zaproponował Gilbert, marszcząc gniewnie czoło. - Wojna to gówno.
Przytaknąłem. Wojna to rzeczywiście gówno, zawsze i wszędzie. Czasem większe, czasem mniejsze. Z jednej strony trzeba walczyć z terroryzmem, to nie ulegało wątpliwości, z drugiej - stosowanie pewnych metod przysparzało tylko zwolenników islamistom. Rosjanie bynajmniej nie byli w tym osamotnieni. Amerykańskie metody przesłuchiwania bez zostawiania śladów i poprzez seksualne upokarzanie dawały podobny efekt. Jednak w warunkach bojowych podana na czas informacja była na wagę życia, a przeciwnicy także się nie patyczkowali, zdecydowanie nie… Czy istniała jakakolwiek możliwość przerwania tego błędnego koła? Nie wiedziałem. Może gdyby jedna ze stron zaczęła walczyć bez nienawiści? Tylko jakim cudem? Zresztą, trudno było uwierzyć w realność takiej wizji. Kto zaryzykowałby, żeby spróbować wprowadzić ją w życie? Nikt o zdrowych zmysłach. Chyba żeby stanęła za nim jakaś moc, artefakt.
Na przykład sztandar Michała Archanioła… Zagryzłem wargi - trzeba było jak najszybciej wysłać Annę do Tajlandii. Nawet gdyby cały szum wokół relikwii okazał się bzdurą. Podszedłem do jednego z regałów i wyjąłem wydaną w siedemnastym wieku książkę o właściwościach kamieni szlachetnych. Postanowiłem zająć się czymś przyjemniejszym. Zanim pójdę kupować pierścionek, nie zaszkodzi zapoznać się z teorią…
* * *
O szmaragdzie Marcin Siennik w szesnastowiecznym Herbarzu czyli ziół tutecznych i zamorskich opisaniu pisał, że: „Jest pożyteczny ten kamień ludziom, którzy czystość cielesną miłują, gdyż złączenia cielesnego nie cierpi”. Miał on także „żądze cielesne uśmierzać”. Nie sądziłem, aby była to najlepsza rekomendacja dla kogoś, kto nie stronił od owych żądz, jednak i kamień, i pierścionek bardzo mi się podobały. Pasowałyby do oczu Anny. Z kolei inne właściwości szmaragdu, takie jak polepszenie pamięci, ochrona przed trucizną i ukąszeniem wściekłego psa, były nie do pogardzenia. Moja wybranka miała do czynienia ze wściekłymi psami. Takimi na dwóch nogach…
Poprosiłem ekspedientkę o podanie pierścionka. Zanim spełniła moje życzenie, przekazała jakiś sygnał ochroniarzowi, tamten, robiąc groźną minę, stanął tuż przy drzwiach. Przewróciłem oczyma - ciekawe, co by zrobił, gdybym przyłożył jej teraz nóż do szyi? Jak długo zachowałby pewność siebie?
Złoto miało próbę 0,585. Nie chciałem wyższej, zbyt szybko by się ścierało. Sam pierścionek przypominał obrączkę, prostokątny szmaragd w otoczeniu sześciu niewielkich diamentów stwarzał wrażenie dyskretnej elegancji. Podobał mi się ten drobiazg. Miałem nadzieję, że Anna nie jest zwolenniczką brylantów rozmiaru przepiórczego jajka. Niestety, wielokrotnie zaobserwowałem, że gust niektórych kobiet miał się dokładnie odwrotnie do ich urody i inteligencji.
Kazałem zapakować pierścionek w ozdobne pudełko, zapłaciłem. Ochroniarz z rewerencją otworzył przede mną drzwi, według niego skoro uregulowałem rachunek, nie stanowiłem już zagrożenia… Wsiadłem do samochodu, włączyłem radio na swoim ulubionym kanale nadającym muzykę poważną. Pozwoliłem, by dźwięki Concierto de Aranjuez Joaquina Rodrigo oczyściły mój umysł, porwały. Po chwili nie myślałem już o tym, jak ta ulica wyglądałaby w razie ataku terrorystycznego, ile osób zdołałoby ocaleć, co byłaby w stanie zrobić policja i ochrona sklepów. Rozważanie podobnych spraw nie miało najmniejszego sensu. Chciałem poprosić Koszkę o pomoc w wyborze pierścionka, ale mój gość był zajęty. Drugiego dnia po przyjeździe zadzwoniła do swojego chłopaka i w ten sposób poznałem Andrieja. Andriej był wysokim, barczystym mężczyzną o słowiańskich rysach twarzy. Wbrew moim obawom nawet nie mrugnął, dowiedziawszy się, że dziewczyna mieszka u mnie. Po krótkiej rozmowie, w czasie której uparcie zwracał się do mnie per „panie kapitanie”, zabrał Koszkę do swojego hotelu. To była paskudna, zapluta nora, w której mieszkał z kumplem, sam nie wiedziałem - dla kamuflażu czy z braku funduszy. To tłumaczyło, dlaczego nie zaproponował, by Koszka zatrzymała się u niego. Ten schemat powtarzał się niemal każdego dnia, także dzisiaj. Ponieważ Rosjanin przyjechał w sprawie operacji przeciwko moskiewskiej mafii, zapewne omawiali właśnie kwestie… taktyczne.