- Pani Marysiu, profesor Davidoff jest na uczelni? - spytałem, przekrzykując gwar.
- Jest. Sam-Pan-Wie-Kto też jest - odparła ze złośliwym uśmieszkiem. - Szukała pana.
W geście udanego przerażenia chwyciłem się za głowę. Sekretarce chodziło o wyjątkowo głupią i namolną studentkę, która koniecznie chciała odegrać rolę mojej femme fatale. Nie popierałem tego planu. Wspominałem, że na dodatek była jeszcze brzydka?
- Tylko nie to! - jęknąłem boleśnie. - Może by ją tak przenieść do innej grupy?
- Natychmiast - zgodził się rektor.
Wybałuszyłem oczy. Prosiłem go o to kilkakrotnie, jak dotąd bez rezultatu. Podejrzewam, że profesura nieźle się bawiła, obserwując, jak przemykam po uczelni plecami do ściany, wypatrując mojego fatum. Dopiero teraz zauważyłem, że w dziekanacie zapadła cisza i wszyscy patrzą na widoczny spod mojej marynarki, umieszczony w specjalnej pochwie nóż. Nawet noszony w pozycji bojowej, rękojeścią do dołu, mój Walther Tactical wyglądał dość złowrogo.
- Mnie nic nie grozi - stwierdził głośno jeden z profesorów. - Klaskałem na obronie jego doktoratu.
- Panowie… - Przewróciłem wymownie oczyma i zapiąłem marynarkę.
- Biedny Davidoff - zauważył inny. - Mam dziwne wrażenie, że pan doktor chce z nim przedyskutować postępy w swoich badaniach. Ja tam bym się z nim nie kłócił…
- Nie martwcie się o Davidoffa, poradzi sobie - powiedział rektor. - Czy ma pan jakieś problemy? - zapytał po chwili zupełnie innym tonem.
Lubiłem tego faceta, to nie był zwykły biurokrata.
- Nie, skąd. - Skrzywiłem się demonstracyjnie. - Być może odwiedzę dzisiaj takie archiwum na peryferiach, a sam pan wie, profesorze, jaki jest stan bezpieczeństwa na naszych ulicach…
- Wiem, wiem - ożywił się. - Uwierzy pan, że jakiś czas temu kilku pijanych chuliganów włamało się na moją posesję? Śmiertelnie wystraszyli gospodynię i doprowadzili do nerwicy mojego psa. Podobno jeden z tych zwyrodnialców chciał go ugryźć!
Pokiwałem współczująco głową i wymknąłem się na korytarz. Wolałem nie zgłębiać tego tematu… Wbiegłem na drugie piętro i zacząłem przedzierać się przez tłum studentów czekających na wykład Davidoffa. Większość z nich stanowiły kobiety. Bardzo ładne kobiety. Niektórzy mają szczęście… Wszedłem do gabinetu profesora i rozsiadłem się bez zaproszenia w wygodnym fotelu. Davidoff był zwolennikiem swobodnej atmosfery w kontaktach międzyludzkich. No, może nie do końca, najpierw trzeba było zasłużyć na jego uznanie. Profesor siedział za biurkiem i notował coś na komputerze. Muskularny mimo sześćdziesiątki na karku, o pociągłej, arystokratycznej twarzy, pisał z szybkością karabinu maszynowego. Jego wielkie, niemal toporne dłonie unosiły się nad klawiaturą z wdziękiem pary motyli.
- Jakiś problem? - spytał, nie odrywając wzroku od monitora.
- Zlokalizowałem mieszkanie Alchemika, muszę je przeszukać - zameldowałem zwięźle.
Davidoff przerwał pracę i spojrzał na mnie z namysłem.
- Czego ci potrzeba?
- Jakiejś podkładki na to przeszukanie.
- Chyba nie tylko - mruknął po chwili.
Zapalił cygaro i hojnym gestem podsunął mi pudełko. Cohiba Esplendidos. Z przyjemnością poczęstowałem się i przez jakiś czas paliliśmy w zgodnym milczeniu. Esplendidos po hiszpańsku oznacza „wspaniałe”, co jest adekwatnym określeniem dla cygar tej klasy.
- Potrzeba ci wsparcia - powiedział wreszcie Davidoff. - Nie chcę stracić drugiego ucznia. A z ciebie jest zawadiaka, najpierw działasz, potem myślisz. - Pogroził mi palcem.
Gwizdnąłem w duchu. Jeśli Wirde junior był studentem profesora, obiecującym studentem, bo tylko takich Davidoff nazywał uczniami, wyjaśniało to zainteresowanie profesora tą sprawą. Takie kwestie traktował bardzo osobiście.
- Pomogą ci analitycy.
- Analitycy? - Nie skojarzyłem w pierwszej chwili.
- No wiesz, ta trójka Rosjan. Ci dwaj, z którymi piłeś, i ich koleżanka.
- Chyba pan żartuje, profesorze. Mam dowodzić grupą szturmową Specnazu?! - warknąłem.
- Jakiego tam Specnazu - zaprotestował słabo. - Zresztą ona jest chyba z GRU…
- Chodzi mi o nadanie tej akcji pozorów legalności - wyjaśniłem cierpliwie. - Trójka ruskich szpiegów raczej mi w tym nie pomoże.
- A wiesz, że kilku panów z ABW miało pewne wątpliwości odnośnie do mojej osoby? - zapytał.
Westchnąłem ciężko.
- Może powróćmy do tematu? - zaproponowałem. - Bo rozumiem, że pana profesora pozytywnie zweryfikowano?
- Nigdy nic nie wiadomo - roześmiał się, gasząc niedopałek cygara. - Ci Rosjanie współpracują z ABW - wyjaśnił. - Terroryzm mafijny i takie tam… Mają odpowiednie dokumenty i uprawnienia.
- Uprawnienia do działań na terenie Polski? - spytałem z niedowierzaniem.
Davidoff wykonał nieokreślony gest.
- Coś w tym rodzaju. Mógłbym to załatwić inaczej, ale co do nich mam pewność, że sprawdzą się w sytuacji… kryzysowej. Polubili cię.
- Dzięki wielkie - odparłem ponuro. - Jeśli wpadniemy, ich obecność spowoduje, że nie będzie potrzebny żaden proces, po prostu tłum mnie zlinczuje.
- Marudzisz, Jasiu. - Machnął ręką Davidoff. - Umówię cię z nimi na jutro, spotkacie się na parkingu i od razu pojedziecie przeszukać to mieszkanie. Pogadałbym z tobą dłużej, ale ci studenci… To zadziwiające, ilu ich ostatnio przychodzi na moje wykłady. Chyba udoskonaliłem swój kunszt dydaktyczny - stwierdził z zadowoleniem.
- Raczej zwierzęcy magnetyzm - burknąłem pod nosem.
- Proszę?
- Nic, nic. W takim razie już pójdę.
- Jak skończycie, zadzwoń do mnie koniecznie.
Skinąłem głową i wyszedłem z gabinetu wraz z Davidoffem. Pożegnaliśmy się i pojechałem do domu.
* * *
Na parking przyszedłem piechotą. Nie miałem zamiaru używać swojego samochodu w akcji, której legalność była dyskusyjna. „Analitycy” już na mnie czekali. Dwóch potężnie zbudowanych, krótko ostrzyżonych facetów o kamiennych twarzach oraz trzydziestoletnia na oko kobieta. Jeden z mężczyzn miał niewielką bliznę na policzku. Wślizgnąłem się między zaparkowane samochody, ale zanim podszedłem do Rosjan, usłyszałem pieszczotliwy szczebiot i owionął mnie zapach tanich perfum.
- Panie doktorze! - zawołała moja ulubiona studentka. - Biegnę za panem, biegnę, a pan mi ucieka…
Jęknąłem z rozpaczą. Rosjanin z blizną zerknął na mnie i wyjął pistolet - paskudnie wyglądającą broń z zamontowanym laserowym celownikiem typu „Red Dot”. Po chwili na mojej marynarce pojawiła się czerwona plamka. Dziewczyna zamilkła i pobielała na nieładnej buzi. Mężczyzna podszedł do mnie bez pośpiechu, niemal przytknął lufę do skroni.
- Pozdrowienia od Siergieja Chińczyka - powiedział po polsku, acz z wyraźnym rosyjskim akcentem. - Chyba cię zabierzemy na małą przejażdżkę…
- Może wziąć też tę małą dziwkę? - odezwała się kobieta. - Wydają się dość zaprzyjaźnieni.
Miała niski, zmysłowy głos, ale nie sądziłem, aby moja studentka doceniła ten fakt. Wyglądała na obłędnie przerażoną. Nagle odwróciła się i pobiegła w stronę dziekanatu, wykonując przedziwne zygzaki.
- Co ona robi? - zainteresował się ten z pistoletem. Już nie miał rosyjskiego akcentu.
- Kluczy pod ogniem nieprzyjaciela - wyjaśniłem łagodnie.
- Do wozu! - Zaprosił mnie gestem uzbrojonej ręki. Kobieta usiadła za kierownicą, mnie przypadło miejsce tuż obok. Pozostała dwójka rozlokowała się z tyłu.
- Sasza - przypomniał mi się Rosjanin z blizną na twarzy.
Broń schował już wcześniej. Ruszyliśmy.
- Sasza, przyjacielu! - Przechyliłem się przez oparcie i ucałowałem go serdecznie. Równie wylewnie przywitałem się z drugim mężczyzną imieniem Anton. Ucałowałem też kierującą samochodem kobietę. Nie protestowała. Na jej ustach pojawił się lekki uśmiech.