Выбрать главу

- Polubił pana - stwierdziła ze zdumieniem.

- Większość psów mnie lubi - poinformowałem ją ponuro. - Nie zawsze odwzajemniam to uczucie.

Oczy kobiety błysnęły od skrywanej wesołości.

- Wie pan, że to Maks go wyszkolił?

- Nie jestem zdziwiony - odparłem. - Chciał, żeby pies był w stanie panią obronić.

- Powie pan Maksowi o naszej rozmowie?

- Mam nadzieję, że nie urwie mi za to głowy - westchnąłem markotnie.

- Proszę mu powiedzieć, żeby nie przychodził tu więcej. Jeśli się zdecyduję z nim… porozmawiać, dam znać.

Wyszedłem z mieszkania, przystanąłem na korytarzu i oparłem czoło o zimną ścianę. Nie bałem się, że wujek się rozzłości, bałem się, że będzie mną rozczarowany. W tym momencie pomysł, żeby się wtrącić w jego sprawy, wydał mi się dużo mniej przemyślany niż wcześniej. No cóż, jeśli trzeba, zapłacę za swój błąd. Gorzej, jeśli będzie musiał zapłacić Maks…

ROZDZIAŁ ÓSMY

Podniosłem sztylet ze stali damasceńskiej i zerknąłem na wyryte u podstawy ostrza logo Centralnej Grupy Realizacyjnej przedstawiające skorpiona. Podobnie oznaczone zegarki Tactical Smith & Wesson leżały na stole tuż obok. Dwa sztylety i dwa zegarki, każdy z napisem „CGR - Antyterror”. Mimo iż wszystko zostało przygotowane ściśle według moich instrukcji, nadal wrzałem z gniewu. Wyciągnąłem z kieszeni napisany przez Marka raport i przeczytałem jeszcze raz stosowny fragment:

Operator A brał aktywny udział w szturmie na ufortyfikowaną posiadłość jednej ze zorganizowanych rosyjskich grup przestępczych działających w Polsce. Dzięki jego informacjom udało się wykryć i zneutralizować elektroniczny system ostrzegawczy bazujący na sieci czujników rejestrujących drgania gruntu i zablokować impulsy przesyłane przez czujniki fotoelektryczne. W czasie szturmowania budynku wspierał Zespół Niebieski, aktywnie uczestnicząc w eliminacji wrogów. Podczas starcia ogniowego z trzyosobowe grupę broniące dostępu na pierwsze piętro został ranny w ramię: Mimo to nie zaprzestał walki. Wycofał się z akcji dopiero na wyraźne polecenie dowódcy.

Przebiegłem raport wzrokiem i zatrzymałem się na kolejnym fragmencie:

Operator W podczas skrytego podejścia do budynku unieszkodliwił wartownika i rozbroił dwie kierunkowe miny przeciwpiechotne. Z narażeniem życia osłaniał ogniem ewakuację rannego operatora Zespołu Czerwonego. W związku z powyższym wnioskuję…

Zgrzytnąłem zębami i schowałem kartkę do kieszeni. Po udanej akcji Marek złożył wnioski o odznaczenie pięciu żołnierzy, w tym dwóch pomagających w operacji Rosjan. Te ostatnie, dotyczące Andrieja i jego kumpla określonego jako „operator W”, zostały odrzucone. Decyzję podjął niejaki pułkownik Rućko, szef działu kadr w CGR. Chcąc go przekonać do zmiany stanowiska, wdałem się w dyskusję z tępym, zadufanym w sobie pierdzistołkiem. W efekcie przysporzyłem sobie nowego wroga. Pan pułkownik nie przyjął najlepiej mojej propozycji, żeby odwrócić do góry nogami służbowy zydelek i wsadzić sobie metalową podpórkę w odwłok. Najwyraźniej Gilbert miał rację - nie miałem specjalnych talentów negocjacyjnych…

Tydzień, jaki upłynął od akcji, poświęciłem na dopingowanie znajomego knifemakera, który wykończył gotowe już ostrza według moich wskazówek. Kupiłem też dwa wodo- i wstrząsoodporne zegarki, zasilane wystarczającą na cztery lata litową baterią. No i kazałem wygrawerować odpowiednie napisy. Nie zamierzałem odsyłać z niczym ludzi, którzy walczyli za mój kraj.

- Są już - zameldował jeden z podwładnych Marka, uchylając dyskretnie drzwi.

- Przyprowadź ich tu - poprosiłem.

Czekaliśmy na nich w jednym z pomieszczeń krakowskiego lotniska. Marek załatwił to ze służbami ochrony. Teraz stał obok mnie w galowym mundurze z dystynkcjami majora. Miał wręczać pamiątkowe gadżety.

Do pokoju weszli obaj Rosjanie i Koszka. „Operator W” okazał się średniego wzrostu, sympatycznym, piegowatym młodzieńcem. Nigdy w życiu nie wziąłbym go za żołnierza, jednak jego dokonania mówiły same za siebie. Andriej miał opatrunek na lewej ręce, jeden z komandosów CGR niósł jego torbę podróżną, inny bagaże dziewczyny. Po chwili dołączyło do nas kilku chłopaków Marka.

- Nie lubię pożegnań - stwierdziłem - dlatego załatwię to krótko. Działacie w cieniu, jesteście ludźmi bez twarzy. Walczycie w wojnie niewidocznej dla większości ludzi. I tak powinno być. Jednak chciałbym, żebyście wiedzieli, że was zapamiętamy. Dlatego przyjmijcie te drobiazgi. Na znak, że macie tutaj przyjaciół.

Teraz wystąpił Marek z zegarkami i sztyletami. Rosjanie mieli łzy w oczach, najwyraźniej nie spodziewali się żadnych prezentów ani podziękowań. Dumna jak paw Koszka natychmiast założyła zegarek Andrieja.

- Ma pan, kapitanie, pozdrowienia od majora Derbulina - poinformował Andriej, żegnając się ze mną uściskiem dłoni.

- Powiedz temu pijaczynie, że wódka jeszcze nie jest gotowa.

Odpowiedział mi uśmiechem.

- Powtórzę - obiecał.

Po chwili Rosjanie wyszli w asyście Marka i paru jego ludzi, ich samolot odlatywał za piętnaście minut. Kiedy skierowałem się do drzwi, drogę zagrodził mi jeden z komandosów.

- Jest jeszcze pewien drobiazg…

Uniosłem ze zdumieniem brwi, patrząc na blokujące przejście ramię rozmiarów mojego uda. Mężczyzna sięgnął do wewnętrznej kieszeni mojej marynarki i zabrał mi portfel.

- Przyznaliśmy panu udział w wysokości stu złotych - poinformował.

- Udział?!

- To znaczy, że pozwolimy panu tyle dopłacić do tych prezentów dla chłopaków. Resztę dokładamy my. Cały oddział się składał.

- Przecież nie ustalałem tego z wami! Dlatego…

- Nie będziemy chyba kłócić się o pieniądze - zauważył z lekką kpiną w głosie.

Obrzuciłem go wściekłym wzrokiem. Facet wyglądał jak starszy i większy braciszek Pudzianowskiego. Za moimi plecami rozległo się dyskretne chrząknięcie. Dwaj koledzy mojego rozmówcy wyglądali przy nim wręcz na cherlaków: ot, jakieś metr dziewięćdziesiąt wzrostu i sto kilo żywej wagi…

- Założę się, że jesteście wszyscy po kursie SEAL, od dźwigania po plaży tych słupów telegraficznych rozrosły wam się mięśnie, ale pokurczyły mózgi - warknąłem ze złością.

Goliat bez słowa włożył mi do portfela gruby plik banknotów.

- To co? Jesteśmy kwita?

Nie wyglądał na obrażonego, w jego oczach pokazały się wesołe iskierki. Przytaknąłem rozsądnie.

- Naprawdę powiedział pan pułkownikowi, żeby sobie wsadził metalowy drążek…? - Spojrzał na mnie z ciekawością.

- Naprawdę - potwierdziłem. - Z chęcią bym mu sam go wcisnął.

Klepnął mnie po przyjacielsku w plecy, o mało nie odbijając obu płuc.

- Gdyby miał pan z nim jakieś problemy, jakiekolwiek… proszę nam o tym powiedzieć.

- Nie podlegam mu - odparłem. - Niewiele może mi zrobić.

- Może starać się odsunąć pana od… projektu. Nie chcemy tego. Gdyby pan nie załatwił przyjazdu tych Rosjan, pewnie paru chłopaków by zginęło, a tak mamy tylko trzech rannych.

- To prawda - odezwał się Marek, stając w drzwiach. - Mają do ciebie zaufanie, tam w Rosji. Nie wiem, o co chodzi z tą wódką… - urwał.

- Nieważne. - Machnąłem ręką.

Obaj wiedzieliśmy, że żaden z rosyjskich komandosów nie jest pijakiem. Nie wylewali za kołnierz, ale tylko wśród swoich, kiedy czuli się bezpiecznie.

- Jednak będzie mi potrzebna twoja pomoc.

- Tak?

- Zdobądź mi adres Derbulina, prywatny adres. Dam ci paczkę z wódką do wysłania. Aha, wsadź do tej paczki jakiś budzik, koniecznie taki, który głośno cyka - dodałem mściwie.