- Zostawiła ci wszystko - powtórzył. - Jesteś bogaty.
Huknąłem go w szczękę, poleciał w tył, przetoczył się i wstał - jednym, zwinnym ruchem. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, zaatakowałem podwójnym kopnięciem z wyskoku. Znowu upadł, kiedy podbiegłem, powalił mnie na podłogę, odskoczył w gotowości do walki. Obaj zrzuciliśmy marynarki, krążyliśmy przez chwilę wokół siebie, roztrącając stoły, żaden z nas nie zwracał uwagi na narastający gwar i uciekających pod ściany studentów. Niektórzy próbowali wyjść z sali, jednak nie mogli otworzyć drzwi. Coraz częściej odzywały się podszyte histerią krzyki kobiet.
Kilkakrotnie starliśmy się, wymieniając serie uderzeń i kopnięć, co chwilę któryś z nas padał rzucony przez przeciwnika, łamiąc kolejne meble. Zapamiętaliśmy się w walce, nieczuli na fizyczny ból. Studenci umilkli, zdjęci grozą tworzyli milczący krąg, stojąc pod ścianami, jak najdalej od nas.
Kolejne uderzenie i znowu Dżuma wstaje z kamienną, niewzruszoną twarzą, moje ciosy szarpią jego ciałem, ale nie wygląda na to, żeby robiły na nim specjalne wrażenie. Gdy trafiam, czuję drgania, jakby mięśnie Rosjanina amortyzowały każde uderzenie. Opuszczam bezwładnie ręce, zaczynam rozumieć - Dżuma najpierw mnie sprowokował, a potem pozwolił się wyszaleć, wyrzucić ból - gdyby pułkownik Specnazu walczył naprawdę, byłbym martwy, zanim bym upadł na ziemię.
Skinął głową, jakby potwierdzając moje domysły, i wyszedł z sali. Przez uchylone drzwi mignęła mi jakaś znajoma, posępna twarz - Anton. Nagle rozległy się piski i sygnały komórek, wszystko zaczęło znowu działać.
- Proszę państwa o chwilę uwagi! - Podniosłem dłoń.
Ponownie zapadła cisza.
- Przepraszam za ten… incydent. Na dzisiaj koniec zajęć.
Kiedy wychodzę, słyszę narastające szepty. Powtarzają się słowa „Anna”, „majątek”, „zginęła”. Najwyraźniej niektórzy znali rosyjski na tyle, by zrozumieć, o czym rozmawiałem z Dżumą. Jest mi to obojętne. Podbiega jakaś studentka, ociera chusteczką moją twarz, nie zwracając uwagi na plamiącą palce krew, ktoś zarzuca mi na ramiona marynarkę, inny podaje zostawione przez brata Anny dokumenty. Wychodzę. Na parkingu wsłuchuję się we własne kroki, po chwili coś zaburza ten rytm - odgłos biegu. Czyjeś dłonie wyciągają mnie zza kierownicy, sadzają na miejscu pasażera. Davidoff. Pomruk silnika, jedziemy. Słyszę swój oddech chrapliwy niczym krakanie kruka. Jedziemy.
* * *
Davidoff postawił przede mną szklankę wódki, sam stanął obok z butelką w gotowości.
- Pij, synok, pij - powiedział bezradnie.
Zawsze trzymałem się żelaznej zasady, aby pić tylko wtedy, gdy jestem w dobrym humorze, nigdy dla poprawienia nastroju, jednak od każdej reguły są wyjątki. Przełknąłem palący płyn, poprosiłem gestem o więcej. Można przezwyciężyć każdy ból, pokonać rozpacz, trzeba tylko czasu. Wódka da mi ten czas, pomyślałem. Dzień albo dwa. Tylko tyle. Niektóre plemiona indiańskie wierzą, że czasem dusza ludzka zostaje wyrwana z ciała, udaje się do szarej, mglistej krainy, gdzieś w zaświatach. Póki nie wróci, ciało pozostaje pustą skorupą.
Póki nie wróci… Podniosłem szklankę po raz kolejny. Davidoff popatrzył na mnie z troską, zapewne zastanawiał się, czy dobrze zrobił, dając mi alkohol. Domyślał się, jak niewiele potrzeba, żeby przekroczyć magiczną linię, zza której nie ma już powrotu, jak łatwo wybrać wódczane zapomnienie. Nie bałem się tego, wiedziałem, że moja dusza powróci. Prędzej czy później. Jest coś, co ją przywoła. Gniew.
* * *
Obudziłem się, czując powiew mroźnego, świeżego powietrza, ktoś uchylił okno. Półleżący w fotelu Davidoff wyglądał mizernie, z trudem otworzył zapuchnięte powieki.
- Ile czasu spałem?
Czułem w ustach wyschnięty na wiór język, mój głos brzmiał głucho, jakby należał do obcej osoby. Żołądek szarpnął znajomy ból. Myślałem, że zelżeje. Nie zelżał.
- Dwa dni. Podałem ci środek nasenny - przyznał. - To zalecenie lekarza.
- Pogrzeb…
- Za dwa tygodnie w Moskwie - wszedł mi w słowo Davidoff.
Usiadłem na łóżku, oparłem dłonie o kolana, pochyliłem się do przodu. Przez dłuższą chwilę łapałem oddech.
- Dlaczego tak… późno?
- Tak zadecydował Oleg.
- Był tu?! - Spojrzałem na profesora ostro.
Davidoff skinął głową.
- Wpadł na chwilę. On się chyba o ciebie troszczy… na swój sposób. Powiedział, żebyś czytał gazety. - Wskazał leżącą na dywanie stertę rosyjskich czasopism. - Nie za bardzo wiem, o co mu chodziło.
Nie miałem zamiaru tego tłumaczyć profesorowi. Sprawa była prosta - ktokolwiek miał coś wspólnego ze śmiercią Anny, przed upływem dwóch tygodni będzie martwy. Gdzieś tam, w kronice kryminalnej albo nawet na pierwszych stronach, piszą pewnie o wojnie rosyjskich grup mafijnych, o trupach potężnych dotąd bossów, o strachu wśród worów w zakonie, władców podziemnego świata. Nie wiedziałem, z rąk jakiego gangu zginęła Anna, ale wystarczyło, że wiedział o tym jej brat. W Moskwie zbierała teraz śmiertelne żniwo epidemia. Dżuma.
- Co na uczelni? - spytałem bez specjalnego zainteresowania. - Wywalili mnie czy dopiero mają zamiar to zrobić?
- Nikt o tym nawet nie myśli - zapewnił. - Co prawda ta twoja była flama… Jak jej tam…
- Wielecka?
- Tak, ona. Próbowała rozpuszczać jakieś plotki, ale Małgosia o mało jej oczu nie wydrapała, więc się uspokoiła. Zresztą nikt się nie skarżył, mówię o studentach. Dopytują się o twoje zdrowie.
- Co za Małgosia?
- Profesor Boerner. Chciała tu przyjechać, ale ją pogoniłem. Dobrze zrobiłem?
Przytaknąłem. Nie miałem ochoty, żeby kręciła mi się teraz po domu jakaś kobieta. Nawet nie wiadomo jak pozytywnie do mnie nastawiona. Chciałem pobyć sam, poskładać do kupy swoje życie. Na tyle, na ile to było możliwe.
- Niech pan tu zostanie - zaproponowałem. - Ja i tak muszę jechać do domu Maksa. Zostawię panu klucze.
- Chcesz z nim… pogadać?
Rosjanin zmarszczył brwi. Nie był zły, jednak widziałem, że jest zawiedziony. Najwyraźniej myślał, że chcę wylać swoje żale przed wujkiem, a przecież to on opiekował się mną przez ostatnie dni. Czuł się upokorzony moim brakiem zaufania. Westchnąłem ciężko, nie lubiłem tłumaczyć swojego postępowania, szczególnie jeśli wiązało się to z mówieniem o uczuciach, ale Davidoff zasługiwał na wyjaśnienia.
- Nie mam zamiaru z nikim o tym rozmawiać. Chcę poćwiczyć. Mam na myśli trening po kilkanaście godzin dziennie - to działa jak alkohol, a nie ma się potem kaca. - Wzruszyłem ramionami. - Być może poproszę też Maksa, aby przeszukał dom Anny, może zostawiła jakiś list, coś, co mi wyjaśni… - urwałem, zaciskając z całej siły pięści.
- W takim razie prześpię się tutaj - zadecydował Davidoff. - Jestem zbyt zmęczony, aby prowadzić, a ty pewnie się spieszysz?
- Wezmę tylko prysznic, zjem coś i pojadę do Maksa - potwierdziłem.
- Masz trzy tygodnie, licząc od wczoraj - powiedział, ziewając.
- Trzy tygodnie na co?
- Tyle urlopu ci załatwiłem - wyjaśnił. - Jakby było potrzeba więcej, daj znać.
Podziękowałem nieartykułowanym mruknięciem i poszedłem do łazienki. Pod strumieniami gorącej wody dałem radę rozluźnić nieco napięte boleśnie mięśnie barków, nie wychodząc spod prysznica, zrobiłem kilka skłonów i ćwiczeń rozciągających. Coś strzeliło mi w stawach, zabolało ścięgno. Brak ruchu, alkohol i leki wyraźnie dawały o sobie znać. Po kilkunastu minutach przykręciłem kurek z ciepłą wodą, usiadłem na gumowej macie antypoślizgowej, skrzyżowałem nogi. Moje ciało ogarnął lodowaty chłód, na chwilę fizyczna niewygoda odpędziła kąsające dużo boleśniej wspomnienia. Przez minutę, może dwie, nie tęskniłem za obecnością, głosem, zapachem Anny.