Выбрать главу

Poczułem się lepiej, miałem nadzieję, że trening, jaki planowałem, pomoże mi dojść do siebie. To była dobra droga - ekstremalny wysiłek na pograniczu udręki pozwala zapomnieć o wielu rzeczach. Wszystko można zabić, nawet myśli. Przynajmniej na jakiś czas. Bo nic nie trwa wiecznie, nic…

* * *

Głuche echo uderzeń słychać było w całym domu, nie używałem rękawic bokserskich. Ważący osiemdziesiąt kilogramów worek odkształcał się po każdym ciosie i kopnięciu. Co jakiś czas robił się śliski od potu i krwi pryskającej z moich rozbitych knykci. Przemywałem wtedy dłonie ziołowym lekarstwem, bandażowałem niedbale i wracałem do ćwiczeń. Eksploatowane do ostateczności mięśnie płonęły żywym ogniem, bywało, że musiałem usiąść na kilka minut, żeby opanować zawroty głowy, ale nieodmiennie po krótkim odpoczynku wracałem do treningu. Być może kiedyś wyrzucę z siebie wściekłość i rozpacz, być może będę mógł spokojnie zasnąć. Starałem się. Ograniczyłem posiłki do dwóch dziennie, co stanowiło kompromis pomiędzy resztkami zdrowego rozsądku a chęcią zatracenia się w wysiłku. Po całodziennych ćwiczeniach brałem kąpiel i kładłem się spać. Zasypiałem błyskawicznie, wyczerpany organizm domagał się odpoczynku, jednak po paru godzinach nadchodziły koszmary. Domagałem się od starego kieszonkowca zwrotu relikwii, walczyłem z Afgańcami Magika, czołgałem się przez jakiś tunel, starając się utrzymać broń ponad powierzchnią cuchnącego błota wypełniającego ciasną, betonową rurę. Niekiedy wędrowałem poprzez jakieś miasta bez nazwy i kształtu, nie wiadomo dlaczego słysząc rozpaczliwy, dziecięcy płacz. Nie zawsze pamiętałem sny, jednak byłem pewien, że nigdy, przenigdy nie spotkałem w majakach Anny. Wołałem ją nieustannie, czasem słowami pełnymi miłości, czasami przeklinając. Nie odpowiadała.

Pewnego dnia, w czasie intensywnych ćwiczeń oddechowych, wydało mi się, że słyszę szmer jej kroków, że za chwilę podejdzie do mnie z uśmiechem, obejmie i przytuli. Zapewni, że odtąd wszystko już będzie dobrze… Jakaś część mojego umysłu zdawała sobie sprawę, że balansuję na krawędzi szaleństwa, i usiłowała powstrzymać ten proces. Zacząłem częściej jeść, przygotowywałem wykwintne, wymagające wielogodzinnych starań potrawy. Ograniczyłem treningi do sześciu godzin dziennie. Czekałem. Maks pojechał do domu Anny. Miałem nadzieję, że znajdzie tam coś, co wyjaśni mi jej postępowanie. Dzwoniłem też kilkakrotnie do Dżumy, bez rezultatu. Na uczelni brat Anny wsunął mi do marynarki kartkę z numerem telefonu. Odkryłem ją dopiero niedawno i natychmiast spróbowałem skontaktować się z Olegiem, ale nikt nie odbierał. Nie dziwiłem się temu, zapewne nie miał czasu. Przypuszczam, że po śmieci siostry próbował na swój sposób odzyskać spokój ducha, pakując pod ziemię wszystkich, którzy mieli cokolwiek z tym wspólnego. Być może nie była to zła metoda… Niestety, Dżuma nie zaprosił mnie na polowanie, wolał zabijać samotnie.

* * *

Po raz kolejny nałożyłem Maksowi cielęciny z galaretką winną i szałwią, podziękował mi oszczędnym gestem, kilkakrotnie chwalił danie. Jednak przez cały czas czułem na sobie jego badawczy wzrok. Nie sądziłem, że faktycznie zachwycił się niewątpliwie smaczną, przyrządzoną według starego węgierskiego przepisu potrawą. Maks nie ekscytował się dobrą kuchnią, po prostu nie wyobrażał sobie innej. Podejrzewałem, iż skrycie ocenia mój stan psychiczny i koordynację ruchów… Egzamin wypadł chyba pomyślnie, bo po deserze, na który składały się świeżo upieczone biszkopty nasączone amaretto, przystąpił wreszcie do rzeczy.

- Jesteś w lepszej kondycji, niż się spodziewałem - zauważył.

Wzruszyłem obojętnie ramionami.

- To rzecz względna, ale mogło być gorzej - przyznałem.

- Dom jest twój, możesz bez ograniczeń korzystać z kont bankowych, jest też jakaś dacza nad Morzem Czarnym…

- Dość! - warknąłem.

Przez chwilę oddychałem z wysiłkiem, starając się zachować spokój. Wiedziałem, że Maksowi nie chodzi o pieniądze, starał się mi uświadomić, że byłem dla Anny ważny, że myślała o mnie, treść jej testamentu była tego dowodem, jednak nie chciałem tego słuchać. Nie teraz.

- Co znalazłeś w domu Anny? - spytałem niecierpliwie.

- Walizeczkę z systemem „Groza” - powiedział ze znużonym uśmiechem.

Sapnąłem ze zniecierpliwieniem. Rosyjskie słowo groza może oznaczać zarówno burzę, jak i właśnie grozę. Ten system to specjalistyczny sprzęt dla antyterrorystów mieścił się w niewielkiej walizce: z kilku części można było zmontować karabinek szturmowy z granatnikiem lub wytłumiony karabin snajperski.

- No i to. - Maks podał mi kartkę papieru. - Leżała w sejfie.

Kartka była zwyczajna, wyrwana z jakiegoś notesu. Nakreślono na niej pospiesznie kilka zdań.

Jeśli to czytasz, kochany, to znaczy, że nie żyję. Nie płacz i nie rozpaczaj, nie warto. Z pieniędzmi zrobisz, co zechcesz, ale sprawiłoby mi wielką przyjemność, gdybyś je zatrzymał. W ten sposób mogłabym się Tobą opiekować także teraz, kiedy nie ma mnie przy Tobie. Zapewniam Cię, że zarobiłam je uczciwie w Ekwadorze. Byłam tam na wycieczce razem z bratem.

Anna

- W Ekwadorze? - Zacisnąłem zęby, starając się opanować skurcz gardła.

- Wiesz, w tej branży nie zawsze można mówić otwarcie - zauważył. - Ale coś mi chodzi po głowie, ta piosenka, której kiedyś słuchałeś…

Przypomniałem sobie w tym samym momencie. „Pułkownik Specnazu”.

Potom w Ekwadorie na narkokartiel

On sam podnimał wiertolioty…

Najwyraźniej Dżuma nie był jednak sam, kiedy dowodził akcją przeciwko kartelom narkotykowym… Ukryłem twarz w dłoniach. To wszystko było nieważne, Anna odeszła.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Podróż była długa i nużąca, niemal tak męcząca jak rozstania. Marek, moje „siostry”, nawet Julia z narzeczonym - wszyscy przyszli, aby się ze mną pożegnać na lotnisku. Musiałem ściskać dłonie i nadstawiać policzki do całowania ludziom, których co prawda lubiłem, ale z którymi wolałbym się teraz nie widzieć. Chciałem być sam. Zrozumieli to tylko Maks i Davidoff. Pożegnali się ze mną telefonicznie. Trudno też powiedzieć, aby pełne ukrytej troski spojrzenia i sztucznie optymistyczne miny zebranych podnosiły mnie na duchu. Musiałem jednak przyznać, że w stanie, w jakim się znajdowałem, mało co mogłoby mnie podnieść na duchu… Nie poprawiła mi też nastroju nowina wyszeptana na ucho przez Julię - moja kanadyjska przyjaciółka była w ciąży. W innych okolicznościach cieszyłbym się jej szczęściem, lecz teraz wywołało to tylko kolejną lawinę gorzkich myśli. Gdyby Anna nie pojechała do Moskwy, gdyby nie wzięła udziału w tej akcji… Gdyby została ze mną… Gdyby…

Po przylocie do Moskwy znowu zatrzymałem się w hotelu Aerostar. Rozpakowałem się, skorzystałem z sauny i zjadłem wyśmienitą kolację. Około północy poszedłem spać. Obudziło mnie poczucie czyjejś obecności. Ktoś siedział tuż przy moim łóżku. Odruchowo chciałem sięgnąć po broń, ale po chwili zrezygnowałem z tego pomysłu. Jeśli chciałby mnie zabić… Zapaliłem niewielką lampkę przykrytą zielonym abażurem. Dżuma wyglądał na zmęczonego, ale możliwe, że sprawiały to nocne cienie. Wyostrzały rysy twarzy, pogłębiały zmarszczki.

- Nieźle się trzymasz - zauważył.

W jego głosie nie było ironii ani agresji, po prostu stwierdzał fakt. Być może nawet z ledwo słyszalną nutką zadowolenia. Wyrwany ze snu, nie byłem w stanie tego ocenić.