- Trzy walki po pięć minut - poinformował mnie Anton.
Z satysfakcją zauważyłem, że także oddychał z wysiłkiem.
- Każdy walczy z jednym z instruktorów, jeśli robi to zbyt pasywnie, dolicza mu się do każdej rundy parę minut, a w ekstremalnych przypadkach dodaje drugiego przeciwnika - kontynuował.
Przebrałem się w dresy, założyłem ochraniacze i kask na głowę. Wszystko pod gołym niebem, w padającym coraz silniej deszczu. Zacisnąłem zęby, wiążąc sznurówki sportowych butów - grube, wełniane skarpety miałem przesiąknięte krwią. Jak zauważyłem, nie ja jeden.
- Gong! - krzyknął nadzorujący walki porucznik, wypychając mnie na ring.
Mój przeciwnik - wypoczęty, gibki mężczyzna o surowej, gładko wygolonej twarzy zaatakował serią okrężnych kopnięć. Jedno z nich udało mi się zablokować i podcięciem posłałem go na ziemię.
- Atakuj! - wrzasnął obserwujący starcie oficer, widząc, że zatrzymałem się niepewnie.
Chwila wahania kosztowała mnie kilka uderzeń w głowę i dwa kopniaki w udo. Na moment weszliśmy w klincz, po chwili znowu wymieniliśmy ciosy. Dochodziły mnie okrzyki i przekleństwa innych walczących, obok toczyło się kilkanaście pojedynków naraz. Nie wiem, jak przetrwałem pierwszą rundę, po trwającym dwie minuty odpoczynku wyszedłem znowu na ring. I jeszcze raz. Do ostatniego starcia doliczono mi karną minutę, kiedy się skończyło, miałem posiniaczone żebra i golenie, krwawiłem z rozbitych warg. Z otępienia wyrwało mnie kolejne polecenie.
- Przebierać się z powrotem i z całym ekwipunkiem biegiem do łaźni! - wrzasnął z furią przysadzisty kapitan o lekko skośnych oczach. - Jazda!
Łaźnia parowa znajdowała się kilometr dalej, nie wiedziałem, skąd biorę siły, żeby do niej dotrzeć. Jednak dotarłem biegiem. Wyglądało na to, że tym razem to naprawdę koniec zabawy. Poczułem nawrót euforii. Podbiegając do niskiego, zbudowanego z drewna budynku, zawyłem tryumfalnie i nacisnąłem spust, strzelając w ścianę tuż pod dachem. Belki, z których zbudowana była sauna, wyglądały na grube, a zresztą jaki zawodowiec nie rzuciłby się na ziemię pod ostrzałem? W końcu to Specnaz…
Wchodząc do łaźni, ochłonąłem. W przedsionku dwóch żołnierzy odebrało ode mnie broń i ekwipunek.
- Mam nadzieję, że nikomu nic się nie stało - powiedziałem niepewnie. - Sam nie wiem, co mnie podkusiło…
- Spokojnie. - Machnął ręką jeden z nich. - Po takim biegu to normalka, chłopaki chcą się wyżyć. Ale temu, który wrzucił przez okno granat hukowy, to już wpierdoliliśmy - dodał po namyśle.
Skinąłem ze zrozumieniem głową, NICO wytwarzał huk rzędu stu siedemdziesięciu decybeli… Owinąłem się w pasie ręcznikiem i wszedłem do sauny. Mimo pozorów siermiężności pachnąca sosną para była efektem działania nowoczesnych urządzeń, a nie polewania gorących kamieni wodą. Po lewej stronie obszernej sali znajdowała się kamienna ława, po prawej zaciszne wnęki. Usadowiłem się w jednej z nich, naprzeciwko panował tłok, a kilku mężczyzn wśród wybuchów śmiechu polewało się lodowatą wodą. Byłem kompletnie wyczerpany. Zdawało mi się, że tylko przymknąłem oczy, jednak ocknąłem się z drzemki dopiero słysząc, jak ktoś przekomarza się głośno tuż obok.
- Płacisz, Pietia! - odezwał się kpiący głos.
Zerknąłem spod przymrużonych powiek na wysokiego, muskularnego blondyna z wytatuowanym na piersi dwugłowym orłem. Jego rozmówca - szczupły, łysy człowieczek o wyraźnie krzywych nogach burknął coś niechętnie.
- Oszukali mnie, gnojki - wymamrotał. - Mówili, że to jakiś liczyportek z kwatermistrzostwa. A tu masz: i bieg wytrzymał, i blizny ma po nożu, jakby z Afganu wrócił.
Widząc, że już nie śpię, atleta sięgnął za siebie i podał mi otwartą butelkę zimnego piwa.
- Trzymaj, Polaku, Pietka stawia - zarechotał.
Podziękowałem skinieniem głowy, upiłem łyk. Smakowało wspaniale, ale kiedy wykończyłem flaszkę, poczułem wilczy głód. Poczłapałem do szatni, miałem nadzieję, że ktoś mnie podwiezie do ośrodka albo do najbliższej restauracji.
Kiedy krzywiąc się, wziąłem do ręki kompletnie przemoczony, ubłocony mundur, do szatni wszedł major Derbulin. Niósł niewielką torbę podróżną.
- Łap! - zawołał, rzucając ją w moją stronę. - Przyniosłem ci czyste ciuchy. Mam nadzieję, że się nie gniewasz, że wziąłem je bez pytania.
- Nieważne - mruknąłem. - Dzięki, że o tym pomyślałeś.
- Zapraszam cię na kolację - powiedział.
Chrząknąłem lekko, wkładając spodnie.
- Tak z czystej sympatii czy masz jakiś interes?
- Jedno i drugie - odparł beztrosko.
* * *
Restauracja nazywała się Cafe Puszkin. Widząc ceny potraw wydrukowane na pożółkłym, stylizowanym na przedrewolucyjny papierze, sapnąłem z wrażenia, ale nie protestowałem. Skoro Derbulin stawiał… Wypiliśmy odrobinę wina, zamówiliśmy faszerowanego szczupaka, kilka rodzajów pierożków, do tego kiszoną kapustę z żurawinami. Na koniec bliny z kawiorem w dwóch kolorach. Przez jakieś pół godziny niewiele rozmawialiśmy, zajmowało nas jedzenie. Byłem tak wygłodzony, jakbym przez tydzień nie miał niczego w ustach, Derbulin najwyraźniej także nie narzekał na brak apetytu. Nie dziwiłem się, jeśli ćwiczył co dzień, tak jak ja dzisiaj…
Wreszcie mój kompan otarł usta serwetką i rozparł się na krześle z westchnieniem błogiej ulgi.
- Na początek prezent - oświadczył. - Co prawda bardziej dla Marka niż dla ciebie.
- Słucham - ponagliłem.
- W Afganistanie, w rejonie, gdzie działał Marek, on i jego chłopcy poznali pewną kobietę. Młoda, dwadzieścia kilka lat, ale już mężatka, jak to u nich bywa. Nie mówił ci o tym? - zapytał.
Zaprzeczyłem.
- Wasi ją polubili, czasem gdzieś podwieźli, czasem podrzucili jakiś drobiazg, ot tak, z dobrego serca. Pewnego razu spotkali ją na drodze, jechali w kilka transporterów. Szła, zataczając się niczym pijana, gdyby to nie był Afgan, pomyśleliby, że faktycznie się zalała. Potem wpadło im do głowy, że musi być zmęczona i to dlatego… Tam czasem kobiety traktuje się gorzej od muła. Parę razy widzieli jej męża, nie zrobił na nich dobrego wrażenia. Kiedy prowadzący kolumnę wóz zwolnił, żeby ją zabrać, zaczęła machać, aby jechali dalej. Wtedy zrozumieli i dodali gazu. Miała na sobie pas z ładunkiem wybuchowym, założył go jej mąż i wytłumaczył ręcznie, że trzeba zabić niewiernych. Musiał ich obserwować, bo odpalił ładunek kilkadziesiąt metrów za ostatnim pojazdem. Nic im się nie stało, ocaliła ich. Szukali potem mężusia, ale bezskutecznie. Coś mi się tak zdaje, że mieli zamiar z nim… ekhmm… pogadać - dodał niewinnym tonem. - Przez najbliższe dwie doby będzie tutaj. - Podał mi kartkę papieru z wypisaną drukowanymi literami nazwą.
Przeprosiłem Rosjanina na moment, wyszedłem do holu i zadzwoniłem do Marka. Odebrał od razu. Kiedy przekazałem mu wiadomość od Derbulina, milczał długo.
- Nie chciałem ci o tym mówić - odezwał się w końcu niepewnie. - Ta sprawa nas nieźle trzasnęła, lubiliśmy ją. Jeśli informacja jest prawdziwa, to wyrównamy wreszcie rachunki.
- Co zrobicie?
- Ja nic, jestem w Polsce, ale mam kontakt z chłopakami. Spróbują go aresztować - odparł spokojnie. - To straszny macho, pewnie będzie się bronił - roześmiał się niewesoło. - Jeśli postanowi się stawiać… - nie dokończył. - Postaramy się też, żeby w naszej strefie rozeszły się wieści, że nie popieramy wykorzystywania kobiet w charakterze żywych bomb.